Uzyskaj dostęp do tej i ponad 60000 książek od 6,99 zł miesięcznie
W zbiorze tym roi się od fantastycznych bestii, zwykłych ludzi o osobliwych mocach, dziwacznych ludzi o normalnych problemach, światów ponad naszym i światów pod nim, a także prawdziwego świata, który nie jest wcale tak prawdziwy, jak moglibyście sądzić. Niektóre historie na trzech stronach przemierzają osobliwe krainy, niektóre nie tyle się kończą, co urywają, a niektóre nie mają początku, po prostu przystają na chwilę czekając, aż je dogonicie. Niektóre opowieści zajmują całe miasto, inne jedną sypialnię. W niektórych pojawiają się zdarzenia z dzieciństwa i ich bardzo dorosłe konsekwencje, inne pokazują, co dzieje się, kiedy dorośli przestają rozumieć, co znaczy być dzieckiem. No i są też historie, które wypuszczają was z ostrzeżeniem, inne zaś tak bardzo porywają, że oderwanie się od nich zajmuje wiele dni.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 942
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przedmowa
Dzięki Neilowi Gaimanowi obecnie na widok pająków zamieram – to doprawdy bardzo dziwny zwrot wydarzeń, godny jednej z jego powieści. Zamiast próbować je przepędzić albo rozgnieść, tkwię jak przymurowany i zastanawiam się, czy ten ośmionogi brat zaraz powie mi coś, czym próbował się podzielić od czasów sprzed statków z niewolnikami. Coś, co dopiero teraz jestem gotów usłyszeć. Wyjaśniłbym więcej, wówczas jednak moja przedmowa zamieniłaby się we wstęp do tylko jednej powieści, „Chłopaków Anansiego”, a ten zbiór to znacznie, znacznie więcej.
Poza tym nie ściągnęły mnie tu wcale pająki, tylko Tori Amos. Już to samo brzmi jak kawałek piosenki z lat dziewięćdziesiątych, a cytat, o którym mówię, pochodzi z roku 1992 i to ona go napisała: „Gdybyście mnie potrzebowali, razem z Neilem posiedzimy trochę u władcy snów”. Tekst ten wyraźnie coś znaczył dla Amos i dla Gaimana, lecz dla młodego fana mającego obsesję na punkcie ich obojga miał zupełnie inne znaczenie. W owym czasie już od lat czytałem teksty Neila, ale przez ten kawałek zacząłem myśleć, że u Amos ów proces wyglądał zupełnie inaczej, że zagłębiła się w jego dzieła i odnalazła siebie. Pamiętam, jak usłyszałem tę piosenkę i pomyślałem: „Czyli nie tylko ja wierzę w świat Neila bardziej niż w swój własny!”.
Nadal uważam, że żyję bardziej w świecie Neila niż w moim. Nam, nieprzystosowanym wyrzutkom, tylko ucieczka do jego świata pozwoliła przetrwać w naszym. Powiedziałbym, że Gaiman tworzy teksty, które łatwo rodzą obsesje, ale wydaje mi się to zbyt proste. Każde wielkie dzieło sztuki ma swoich fanatyków, lecz Gaiman, zwłaszcza dla innych pisarzy i typów nieprzystosowanych, niezależnie od gatunku bądź formy sztuki, udziela nam pozwolenia, żebyśmy nigdy nie rezygnowali ze świata cudów, który inni każą nam porzucić. Oczywiście najlepsi pisarze wiedzą, że to oszustwo – nie ma świata fantazji, stojącego naprzeciw rzeczywistego, ponieważ wszystko jest rzeczywiste. To nie są alegorie ani przypowieści, lecz rzeczywistość.
Co może wyjaśnić, dlaczego pochłonąłem „Amerykańskich bogów”, gdy tylko ukazali się w 2001 roku, w roku, który bardzo potrzebował ucieczki do świata fantazji. Tyle że powieść ta nie zapewniła mi ucieczki, lecz coś o wiele bardziej radykalnego: ideę, że zapomniani bogowie wciąż tu są i nie znoszą dobrze swojego zmierzchu. A sam fakt, że my już w nich nie wierzymy, nie oznacza, że przestali mieszać w naszych życiach. I nie chodziło tylko o ciągłe manipulacje bogów, lecz także o nieustanną wagę mitów. Ostatecznie mit był kiedyś religią, a wcześniej rzeczywistością, i mity wciąż mówią nam więcej o nas samych, niż to potrafią religie. Neil Gaiman tworzy mity, ale też przywraca nam sny. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że potrzebuję, by ktoś uratował jakąś postać przed skazaniem na bytowanie w opowieściach ludowych, dopóki Neil nie sięgnął po rymowanki z dzieciństwa, na wpół zapomniane, i nie tchnął w nie żywej, namacalnej, bojowo nastawionej duszy, a potem cisnął nimi wprost w teraźniejszość, na którą nie były gotowe i która zdecydowanie nie była gotowa na nie.
W zbiorze tym roi się od fantastycznych bestii, zwykłych ludzi o osobliwych mocach, dziwacznych ludzi o normalnych problemach, światów ponad naszym i światów pod nim, a także prawdziwego świata, który nie jest wcale tak prawdziwy, jak moglibyście sądzić. Niektóre historie na trzech stronach przemierzają osobliwe krainy, niektóre nie tyle się kończą, ile urywają, a niektóre nie mają początku, po prostu przystają na chwilę, czekając, aż je dogonicie. Niektóre opowieści zajmują całe miasto, inne jedną sypialnię. W niektórych pojawiają się zdarzenia z dzieciństwa i ich bardzo dorosłe konsekwencje, inne pokazują, co się dzieje, kiedy dorośli przestają rozumieć, co znaczy być dzieckiem. No i są też historie, które wypuszczają was z ostrzeżeniem, inne zaś tak bardzo porywają, że oderwanie się od nich zajmuje wiele dni.
I jest jeszcze więcej. Tori Morrison napisała kiedyś, że Tołstoj nie mógł mieć pojęcia, iż tak naprawdę pisał dla ciemnoskórej dziewczyny z Lorraine w stanie Ohio. Neil nie miał pojęcia, że pisze dla zagubionego dzieciaka z Jamajki, który, sam o tym nie wiedząc, wciąż nie mógł dojść do siebie po stuleciach wymazywania jego własnych bogów i potworów. Jasne, mity były kiedyś religią, ale stoją u podstaw tożsamości ludzi i narodów. Kiedy więc po drugiej stronie owego wielkiego wymazania ujrzałem Anansiego, reagującego na to, jak skreślono go i zapomniano, zacząłem się zastanawiać, kim, do diabła, jest ów człowiek z Wielkiej Brytanii, który właśnie przywrócił nam tę opowieść. Już wcześniej rozumiałem, czym jest dla mnie oderwanie od naszych mitów, ale nigdy nie zastanawiałem się, co to oznacza dla samego mitu.
O ile lektura komiksów i powieści graficznych Gaimana uczyniła ze mnie pewien rodzaj fana, jego opowiadania i powieści bardzo mnie zmieniły. Zazdroszczę ludziom, którzy, sięgając po ten zbiór, po raz pierwszy przeczytają słowa Neila. Z drugiej jednak strony ludzie znający na pamięć wszystkie piosenki Beatlesów i tak sięgają po składanki i robią to nie bez powodu. To wprowadzenie poprzez rzucenie na głęboką wodę, pokazujące niemal wszystko, co zapewniło Gaimanowi sławę jednego z naszych mistrzów fantasy. A przecież i dla kogoś, kto czytał sporo jego dzieł, wciąż jest tu wiele do odkrycia, nawet pośród staroci. Jak mówiłem, istnieją ludzie, którzy, choć mają na własność wszystkie płyty, nadal kupują składanki, i to nie z powodu nostalgii.
Po prostu dzięki umieszczaniu owych opowiadań obok siebie wyłania się nowa narracja: narracja autora. Wyjątek z „Nigdziebądź” jest błyskotliwy sam w sobie, lecz dzięki wciśnięciu pomiędzy „Nie pytaj diabła” i „Córkę sów” wszystkie trzy teksty nabierają nowego wymiaru. Po ich połączeniu to temat przewodni staje się historią. Tajemne życia dzieci, świat grozy i cudów, w którym je pozostawiamy, kiedy gasimy światło i zamykamy drzwi. To, co się dzieje, gdy drzwi pozostaną zamknięte. Co dzieje się, kiedy jeden świat idzie naprzód, a drugi nie. Czytelnicy z pewnością zauważyli pokrewieństwo tytułu „Nigdziebądź” do „Nibylandii”, kolejnego miejsca, w którym dzieci płacą wysoką cenę za to, że nigdy nie dorastają. Jednakże wejście w jeden świat, gdy wciąż czujemy skutki wizyty (i podteksty) tego, który właśnie opuściliśmy, coś z nami robi. Zabieramy lęki i cuda z jednej historii do następnej. Czy jeszcze lepiej – wędrując przez cały zbiór, widzimy, co nie pozwala Gaimanowi zasnąć.
W tomie tym dzieją się też inne dziwne rzeczy. To, jak odczytujemy pewne postaci z „Ja, Cthulhu”, wpływa na to, jak zareagujemy na ich imiona pojawiające się kilkanaście tekstów dalej. I choć postaci te tak naprawdę nie pojawiają się w drugim tekście, nie ma to znaczenia, bo odcisnęły takie piętno na naszej wyobraźni, że ledwie zdajemy sobie sprawę z faktu, iż groza, która towarzyszy im podczas drugiego spotkania, jest wyłącznie naszą zasługą. Podtekst przeczucia nadciągającego zła, tego, że wszystko może się wydarzyć, pochodzi od nas. Oto efekt świetnych zbiorów: postawienie opowiadań w nowym kontekście, nawet tych, które już wcześniej czytaliśmy, i ofiarowanie nam nowych sposobów na ich odczytanie. Razem ukazują także aspekty opowieści, których wcześniej mogliśmy nie być świadomi. Na przykład niezwykły humor. Humor i groza zawsze pozostawały nierozłączne: groza sprawia, że humor staje się zabawniejszy, humor, że groza przeraża jeszcze bardziej. Dający nam potężnego kopa początek opowiadania „Załatwimy ich panu hurtowo” jest przezabawny nie tylko z powodu tego, jak mroczny i idiotyczny się staje, ale ponieważ dodatkowo przesyca go najbardziej brytyjska z cech: skąpstwo. Jak daleko jesteś w stanie się posunąć, jeśli możesz zrobić niezły interes? Spoiler: aż do końca świata.
Może lepszym porównaniem do tego zbioru jest Biały Album Beatlesów: olbrzymi rozmiarami i rozmachem, pełen pojedynczych genialnych utworów przedstawionych razem, bo jedynym kontekstem, jakiego potrzebują, jest to, jakie są świetne. W tym tomie znajdziecie teksty zabawne. Straszne. Fantastyczne. Kryminalne. O duchach. Dla dzieci. Teksty, które już czytaliście, i wiele dotąd wam nieznanych. Opowieści potwierdzające wszystko, co wiecie o dziełach Neila Gaimana, i takie, które rzucają temu wyzwanie. Kusi stwierdzenie, iż wspaniałą rzeczą u tego czy tamtego twórcy jest to, że nigdy nie dorósł, ale niedokładnie o to chodzi. W istocie, kiedy byłem młodszy, teksty Gaimana cieszyły mnie także dlatego, że po ich lekturze czułem się taki dorosły.
Co oczywiście znaczy, że jeśli czytujecie Neila od tak dawna, jak ja, dostrzeżecie bolesną ironię w tym, że trzeba wymyślonych światów, żebyśmy poczuli się dojrzali. Jego postaci miewają moce, nawiedzają je wizje, pochodzą z wymyślonych krain i robią różne cudowne i dziwaczne, a czasem straszne rzeczy. Ale też mają własne wewnętrzne problemy, konflikty osobiste, a czasami żyją i umierają (i powracają do życia) w wyniku podjętych skomplikowanych wyborów. I pomyśleć, że kiedyś myślałem, że to elfy i wróżki są proste, a ludzie skomplikowani.
Idea wyrzeczenia się wyobraźni jako oznaki dorosłości ma w sobie coś niezwykle chrześcijańskiego, czy raczej protestanckiego, i jako pilny uczeń nieżyjących przedstawicieli realizmu społecznego też w nią wierzyłem. Ale realizm to także domysły i jeśli jest się ciemnoskórym nerdem jak ja, biała rodzina z niewiarygodnie czystego przedmieścia, doświadczająca tragedii porażającej nudy i niszcząca sobie życie wyłącznie rozmowami o niej, staje się równie fantastyczna jak Superman.
Ponieważ nie jestem fanem H.P. Lovecrafta, oczywiście zostawiłem go na sam koniec. Nie da się rozmawiać o współczesnych twórcach fantastyki, nie przywołując twórcy „W Górach Szaleństwa”, co zabawne, bo on sam absolutnie nie chciałby znaleźć się w jednym szeregu z tak wieloma innymi niepodobnymi do niego. Kiedy jednak czytam Neila Gaimana, w ogóle nie widzę Lovecrafta, nawet w „Ja, Cthulhu”. Duch, którego widzę, to Borges. Podobnie jak Jorge Luis, Neil nie pisze zwykłej fantastyki – tak bardzo pozostaje oddany swoim światom, że nie są już dla niego fantazją. On w nich żyje. Podobnie jak Borges pisze o rzeczach tak, jakby już się wydarzyły, opisuje światy, jakbyśmy już w nich żyli, i dzieli się z nami historiami, jakby przekazywały wyłącznie prawdę, na którą przypadkiem natrafił. Tak naprawdę nie uważam, bym, czytając wielką literaturę, odnajdował siebie, dowiaduję się raczej, gdzie chciałbym się znaleźć. Ponieważ opowieści Neila sprawiają, że czujemy, że tak naprawdę zawsze żyliśmy w jego świecie, a „prawdziwy” świat to tylko wymysły.
Marlon James
Wstęp
Jeśli o mnie chodzi, najgorzej zwykle rozmawia mi się z taksówkarzami.
– To czym się pan zajmuje? – pytają.
– Piszę – odpowiadam na to.
– Ale co pan pisze?
– Uhm. Różne rzeczy – mówię niezbyt przekonująco. Słyszę to w swoim głosie.
– Tak? No to co to znaczy różne rzeczy? Beletrystykę, literaturę faktu, książki, scenariusze telewizyjne?
– Tak. Takie rzeczy.
– No to co pan pisze? Fantasy? Kryminały? Fantastykę naukową? Literaturę wysoką? Książki dla dzieci? Poezje? Recenzje? Zabawne teksty? Straszne? No co?
– Prawdę mówiąc, to wszystko.
Wówczas kierowcy czasami posyłają mi spojrzenie w lusterku i uznają, że się z nich nabijam, i milkną. A czasami gadają dalej. Następne pytanie zawsze brzmi:
– Coś, o czym słyszałem?
Wówczas wymieniałem tytuły książek, które napisałem, i niemal wszyscy taksówkarze zadający to pytanie odpowiadali, kiwając głowami i mówiąc, że nie słyszeli o żadnej z nich, ale z pewnością je sprawdzą. Czasami pytają też, jak się pisze moje nazwisko.
(Jedyny wyjątek stanowił taksówkarz, który zjechał na pobocze, wysiadł z wozu, a potem mnie uściskał i poprosił, żebym podpisał coś dla żony. Stanowił wyjątek, ale był to wyjątek, który naprawdę mi się spodobał).
A mnie było głupio, że nie jestem człowiekiem, który pisze tylko jedno – na przykład kryminały czy opowieści o duchach. Kimś, kogo łatwo wyjaśnić w taksówkach.
Oto książka dla wszystkich tych taksówkarzy. Ale nie tylko dla nich. To książka dla każdego, kto, zapytawszy mnie, co robię, a potem, co piszę, chce wiedzieć, jaką moją książkę powinien przeczytać.
Bo odpowiedź dla mnie zawsze brzmi: „A co dokładnie lubisz?”, potem zaś próbuję wskazać im coś z moich rzeczy, co będzie najbliższe ich zainteresowaniom.
W tej książce znajdziecie opowiadania, nowelki i nowele, a nawet kilka fragmentów powieści. (Nie znajdziecie natomiast komiksów, tekstów krytycznych, esejów, scenariuszy ani wierszy). Opowiadania, krótkie i długie, są tu, ponieważ jestem z nich dumny i ponieważ możecie się w nie zanurzyć, a potem wypłynąć. Należą do najróżniejszych gatunków i poruszają różne tematy. Co je łączy? Przede wszystkim fakt, że jestem ich autorem. Łączy je też to, że wybrali je czytelnicy z internetu, gdy poprosiłem, by głosowali na opowiadania, które lubią najbardziej. Oznaczało to, że nie musiałem sam próbować wybierać swoich ulubionych tekstów. Pozwoliłem, by głosy na poszczególne historie stały się naszym przewodnikiem w powstawaniu tej książki, i nie dociskałem ukradkiem wagi, by dodać bądź usunąć cokolwiek, prócz jednego opowiadania. To przypowieść, którą zatytułowałem „Małpa i Dama”. Dołączyłem ją do książki, ponieważ jak dotąd nie pokazała się w żadnym zbiorze, a tylko w książce, do której ją napisałem, antologii Dave’a McKeana z roku 2017 „The Weight of Words”. Bardzo lubię tę historię, choć nie potrafię wyjaśnić dlaczego.
Zdecydowanie trudniej było wybrać fragmenty powieści i w tej kwestii pozwoliłem, by drogę wskazała mi moja ulubiona redaktorka, Jennifer Brehl. W mojej głowie żaden fragment powieści nie jest samodzielny, co oznacza, że nie da się wyjąć kawałków z kontekstu – tyle że pamiętam, jak w dzieciństwie znalazłem książkę, która musiała należeć do mojego ojca, noszącą tytuł „Księga dowcipu i humoru” pod redakcją Michaela Barsleya, składającą się głównie z wyjątków z powieści. Nadal ją mam. Zakochałem się w niektórych kawałkach i pozwoliłem, by doprowadziły mnie do książek, które też pokochałem i które do dziś czytam z ogromną przyjemnością, takich jak cudowna opowieść Stelli Gibbons o mrocznym i straszliwym domu na farmie w Sussex „Cold Comfort Farm”, albo magiczna szekspirowska komedia Carl Brahms i S.J. Simona „No Bed for Bacon”. Może zatem ktoś czytający tę książkę postanowi na podstawie przedstawionych tu stron, że „Amerykańscy bogowie” bądź „Gwiezdny pył” (by wymienić dwie bardzo różne powieści, które przydarzyły mi się jako autorowi) akurat odpowiadają jego gustom i warto przyjrzeć im się bliżej. Bardzo bym tego chciał.
Historie zebrane w tej książce drukujemy w kolejności publikacji, nie według tego, jak bardzo podobały się ludziom. Na początku są zatem najwcześniejsze. Dzięki temu widać, jak próbowałem dowiedzieć się, kim właściwie jestem jako pisarz, przymierzałem kapelusze i okulary innych ludzi i zastanawiałem się, czy mi pasują, aż w końcu odkryłem, kim byłem od początku. Zachęcam, żebyście sami w niej pogrzebali. Zacznijcie, gdzie tylko zechcecie, przeczytajcie to, na co akurat macie ochotę.
Uwielbiam być pisarzem.
Uwielbiam być pisarzem, bo kiedy piszę, mogę robić, co zechcę. Nie ma żadnych reguł. Nie ma nawet żadnych zabezpieczeń. Mogę pisać rzeczy zabawne i smutne, historie wielkie i małe. Mogę pisać teksty, które was uszczęśliwią, albo które zmrożą wam krew w żyłach. Nie wątpię, że odniósłbym większy sukces komercyjny, gdybym co roku pisał po prostu książkę wyglądającą niemal jak kopia poprzednich, ale nie byłoby to nawet w połowie tak zabawne.
Wkrótce skończę sześćdziesiąt lat. Zawodowo zajmuję się pisaniem od dwudziestego drugiego roku życia. Mam szczerą nadzieję, że zostało mi jeszcze dwadzieścia, może nawet trzydzieści lat pisania: jest jeszcze tyle historii, które chciałbym opowiedzieć! I zaczynam odnosić wrażenie, że jeśli będę pisał dalej, może pewnego dnia znajdę odpowiedź dla wszystkich, nawet taksówkarzy, którzy chcą wiedzieć, jakim pisarzem jestem.
Może nawet sam się dowiem.
Jeśli wędrowaliście ze mną tą drogą przez te wszystkie lata, czytając te historie i powieści, gdy się ukazywały, dziękuję wam. Naprawdę doceniam i to, i was samych. Jeśli to nasze pierwsze spotkanie, mam nadzieję, że znajdziecie na tych stronach coś, co was rozbawi, rozerwie, zadziwi albo zmusi do myślenia – albo może sprawi, że będziecie chcieli czytać dalej.
Dziękuję, że do mnie przyszliście, moi czytelnicy.
Miłej lektury.
Neil Gaiman
Lista zaszczytów
W tomie tym zebrano utwory, które zdobyły bądź zostały nominowane do różnych nagród literackich. Oto one.
Trollowy most (1993) Nominacja do World Fantasy Award
Szkło, śnieg i jabłka (1994) Nagroda Brama Stokera Nominacja do Seiun Award (Japonia)
Nigdziebądź (1996) Nominacja do Mythopoeic Fantasy Award
Gwiezdny pył (1999) Mythopoeic Fantasy Award Nagroda Alex ALA (Amerykańskiego Stowarzyszenia Bibliotek) Nagroda Geffena (Izrael) Finalista, Nagroda Locusa Nominacja do Deutsche Phantastik Preis (Niemcy)
Amerykańscy bogowie (2001) Nagroda Nebula Nagroda Hugo Nagroda Locusa Nagroda Brama Stokera Nagroda Geffena (Izrael) Nominacja do World Fantasy Award Nominacja do Mythopoeic Fantasy Award Nominacja do Nagrody British Fantasy Society/Nagrody Augusta Derletha Nominacja do Nagrody British Science Fiction Association Award Nominacja do International Horror Guild Award Nominacja do Grand Prix de l’Imaginaire (Francja) Nominacja do Deutsche Phantastik Preis (Niemcy) Nominacja do Nagrody Italia (Włochy)
Październik w fotelu (2002) Nagroda Locusa Nominacja do World Fantasy Award
Pora zamykania (2002) Nagroda Locusa
Studium w szmaragdzie (2003) Nagroda Hugo Nagroda Locusa Seiun Award (Japonia)
Smak goryczy (2003) Finalista, Nagroda Locusa Nominacja do SLF Fountain Award
Problem Zuzanny (2004) Nominacja do British Fantasy Award
Zbłąkane oblubienice złowieszczych oprawcóww bezimiennym domu nocy potwornego pożądania (2004) Nagroda Locusa
Władca górskiej doliny (2004) Finalista, Nagroda Locusa
Chłopaki Anasiego (2005) Nagroda Locusa Mythopoeic Fantasy Award Nagroda British Fantasy Society/Nagroda Augusta Derletha Nagroda Geffena (Izrael) Nominacja do Nagrody Alex ALA (Amerykańskiego Stowarzyszenia Bibliotek)
Ptak słońca (2005) Nagroda Locusa
Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach (2006) Nagroda Locusa Nominacja do Nagrody Hugo
Prawda to jaskinia w czarnych górach (2010) Nagroda Locusa Nagroda Shirley Jackson
Problem z Cassandrą (2010) Nagroda Locusa
Śmierć i miód (2011) Nagroda Locusa Nominacja do Nagrody Edgara
Ocean na końcu drogi (2013) Nagroda Locusa British National Book Award dla książki roku Deutsche Phantastik Preis (Niemcy) Nagroda Geffena (Izrael) Nominacja do World Fantasy Award Nominacja do Nagrody Nebula Nominacja do Mythopoeic Fantasy Award Nominacja do British Fantasy Award
Śpiąca i wrzeciono (2013) Nagroda Locusa
Czarny pies (2015) Nagroda Locusa
Większość opowiadań zebranych w tym tomie pochodzi z trzech wcześniej opublikowanych zbiorów: Dym i lustra, Rzeczy ulotne i Drażliwe tematy. Zbiory te także zebrały kilka nagród i nominacji:
Dym i lustra: Opowiadania i złudzenia (1998) Nagroda Geffena (Izrael) Finalista, Nagroda Locusa Nominacja do Nagrody Brama Stokera Nominacja do Grand Prix de l’Imaginaire (Francja)
Rzeczy ulotne: Cuda i zmyślenia (2006) Nagroda Locusa British Fantasy Award Grand Prix de l’Imaginaire (Francja)
Drażliwe tematy: Krótkie formy i punkty zapalne (2015) Nagroda Locusa Goodreads Choice Award dla najlepszej książki fantasy
Załatwimy ich panu hurtowo
(1984)
Peter Pinter nigdy nie słyszał o Arystypie Cyrenejczyku, jednym z mniej znanych uczniów Sokratesa, który twierdził, że unikanie kłopotów to najwyższe dobro osiągalne dla człowieka, jednak przeżył całe swe spokojne życie zgodnie z tą właśnie zasadą, podporządkowując jej wszystko, poza jednym (niezdolnością niewykorzystania nadarzającej się okazji – a któż jest wolny od tej przywary?). Był bardzo skromnym człowiekiem, nie posuwał się do ekstremów. Mówił krótko, z rezerwą, rzadko się przejadał, pił dość, by nie wyróżniać się w towarzystwie, i tylko tyle, z całą pewnością nie był bogaty i w żadnym razie nie biedny, lubił ludzi i ludzie lubili jego. Biorąc to wszystko pod uwagę, czy oczekiwalibyście, że zastaniecie go w nawiedzanym przez szumowiny pubie w gorszej części londyńskiego East Endu, szykującego się do zawarcia tak zwanego „kontraktu” na kogoś, kogo ledwie znał? Z pewnością nie. W ogóle nie spodziewalibyście się ujrzeć go w tym miejscu.
I do pewnego piątkowego popołudnia mielibyście rację, jednak miłość robi różne rzeczy z mężczyznami, nawet tak bezbarwnymi jak Peter Pinter. A odkrycie, że panna Gwendolyn Thorpe, dwadzieścia trzy lata, zamieszkała w Purley przy Oaktree Terrace 9, zadaje się (jak mawiają ludzie przyziemni) z gładkim młodzieńcem z działu księgowości – i to po tym, gdy zgodziła się przywdziać zaręczynowy pierścionek wysadzany prawdziwymi odłamkami rubinu, zrobiony z dziewięciokaratowego złota z czymś, co mogło być nawet brylantem pośrodku (Ł 37.50), którego wybór zabrał Peterowi niemal całą przerwę na lunch – potrafi zrobić z mężczyzną naprawdę bardzo dziwne rzeczy.
Gdy Peter dokonał tego wstrząsającego odkrycia, przez całą noc przewracał się w łóżku, nie mogąc zasnąć, dręczony wizjami Gwendolyn i Archiego Gibbonsa (donżuana działu księgowości domu towarowego Clamages), tańczącymi mu przed oczami. W jego wyobraźni oboje dokonywali aktów, które, jak musiałby przyznać, gdyby ktoś przycisnął go do muru, prawdopodobnie w rzeczywistości nie byłyby wykonalne. Jednakże żółć zazdrości wezbrała mu w gardle i rankiem Peter postanowił, że jego rywal powinien zniknąć z powierzchni ziemi.
Cały sobotni ranek zastanawiał się, jak nawiązać kontakt z zabójcą. Z tego, co Peter wiedział, w Clamages (sklepie zatrudniającym całą trójkę złączoną w odwiecznym trójkącie; skądinąd pierścionek także kupił w tym właśnie sklepie) nie pracował ani jeden zabójca, a Peter nie miał ochoty pytać kogokolwiek wprost, bo bałby się zwrócić na siebie uwagę.
I tak w sobotnie popołudnie zaczął przetrząsać książkę telefoniczną.
Wkrótce odkrył, że zabójców nie ma pomiędzy zabawek produkcją i zabytków renowacją, a morderców nie znajdzie pomiędzy modelek agencjami a motocyklami (sprzedaż, naprawa). Eksterminacja wyglądała całkiem obiecująco, jednak po bliższym przyjrzeniu się reklamom stwierdził, że dotyczą one niemal wyłącznie szczurów, myszy, pcheł, karaluchów, królików, kretów i szczurów (by zacytować jedną z nich; Peter uznał, że szczury traktuje się w niej nieco zbyt surowo), nie zaś tego, o co mu chodziło. Jednakże pedantyczny z natury starannie przejrzał wszystkie ogłoszenia w tej kategorii i na dole drugiej strony, napisane małym drukiem, dostrzegł coś, co wyglądało obiecująco.
Całkowicie dyskretne usuwanie drażniących, niechcianych ssaków itp., brzmiało ogłoszenie. Ketch, Hare, Burke i Ketch. Stara Firma. Nie było adresu, jedynie numer telefonu.
Peter wystukał numer, zaskakując samego siebie. Serce tłukło mu się w piersi, starał się zachowywać nonszalancko. Telefon zadzwonił raz, drugi, trzeci. Peter zaczynał już mieć nadzieję, że nikt nie odpowie i będzie mógł zapomnieć o całej sprawie, gdy rozległ się szczęk i energiczny kobiecy głos powiedział:
– Ketch, Hare, Burke, Ketch. Czym mogę służyć?
Uważając, by nie podać własnego nazwiska, Peter spytał:
– Jak duże, to znaczy jakiej wielkości ssaki podpadają pod waszą ofertę? Wie pani, chodzi o pozbycie się.
– To zależy wyłącznie od rozmiaru, który pana interesuje.
Zebrał się na odwagę.
– Jak… człowieka?
Jej głos nie zmienił się nawet odrobinę.
– Oczywiście, proszę pana. Ma pan pod ręką pióro i kartkę papieru? Doskonale. Proszę dziś o ósmej zjawić się w pubie Pod Brudnym Osłem przy Little Courtney Street, E 3. Niech pan przyniesie zwinięty egzemplarz Financial Timesa – to różowa gazeta, proszę pana. Nasz przedstawiciel skontaktuje się z panem. – To rzekłszy, odłożyła słuchawkę.
Peter był wniebowzięty. Cała sprawa okazała się znacznie łatwiejsza, niż sobie wyobrażał. Poszedł do kiosku i kupił egzemplarz Financial Timesa. Następnie znalazł w książkowym planie miasta Little Courtney Street. Przez resztę popołudnia oglądał w telewizji football i wyobrażał sobie pogrzeb gładkiego młodzieńca z księgowości.
***
Odnalezienie pubu zabrało mu nieco czasu. W końcu dostrzegł szyld, na którym wymalowano osła i który był rzeczywiście brudny.
Pod Brudnym Osłem okazał się niewielkim, obskurnym, kiepsko oświetlonym lokalem. W środku roiło się od nieogolonych ludzi w zakurzonych marynarkach, którzy przyglądali się sobie nawzajem, chrupiąc chipsy i pijąc guinnessa (Peter nigdy za nim nie przepadał). Peter trzymał pod pachą swego Financial Timesa, starając się czynić to jak najbardziej demonstracyjnie. Nikt do niego nie podszedł, toteż kupił sobie pół kufla piwa z lemoniadą i wycofał się do stolika w rogu. Niezdolny myśleć o czymkolwiek spróbował poczytać gazetę, wkrótce jednak zgubił się w labiryncie prognozowanych cen zboża i firmy gumowej sprzedającej coś krótkiego (nie potrafił powiedzieć, o co krótkiego chodziło), zrezygnował zatem, wpatrując się w drzwi.
Czekał tak niemal dziesięć minut. Wreszcie do środka wpadł drobny, energiczny mężczyzna, rozejrzał się szybko, podszedł wprost do stolika Petera i usiadł.
Wyciągnął rękę.
– Kemble, Burton Kemble z firmy Ketch, Hare, Burke, Ketch. Słyszałem, że ma pan dla nas pracę.
Nie wyglądał jak zabójca. Peter powiedział to głośno.
– O mój Boże, nie! Nie należę do pionu roboczego. Zajmuję się sprzedażą.
Peter przytaknął. To miało sens.
– Czy my… no… możemy swobodnie rozmawiać?
– Oczywiście. Nikogo to nie interesuje. Ilu ludzi chciałby się pan pozbyć?
– Tylko jednego. Nazywa się Archibald Gibbons. Pracuje w dziale księgowym domu towarowego Clamages, jego adres to…
– Do tego przejdziemy później – przerwał mu Kemble – jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. Na razie omówmy kwestie finansowe. Po pierwsze, kontrakt będzie pana kosztował pięćset funtów…
Peter przytaknął. Mógł sobie na to pozwolić. Prawdę mówiąc, oczekiwał nieco większej sumy.
– …choć istnieje też oferta specjalna – dokończył gładko Kemble.
Oczy Petera rozbłysły. Jak już wcześniej wspomniałem, uwielbiał wszelkie okazje i często na wyprzedażach bądź przecenach kupował rzeczy, których w ogóle nie potrzebował. Poza tą jedną wadą (jakże powszechną) był bardzo skromnym młodzieńcem.
– Oferta specjalna?
– Dwóch za cenę jednego, proszę pana.
Peter zastanowił się. To oznaczało zaledwie dwieście pięćdziesiąt funtów za osobę. Nieźle, jakkolwiek by na to patrzeć. Istniał tylko jeden haczyk.
– Obawiam się, że nie mam nikogo innego, kogo chciałbym się pozbyć.
Kemble sprawiał wrażenie zawiedzionego.
– Szkoda, proszę pana. Przy dwóch osobach moglibyśmy zbić cenę nawet do… powiedzmy czterystu pięćdziesięciu funtów.
– Naprawdę?
– Dzięki temu nasi agenci mają co robić. Musi pan wiedzieć – tu zniżył głos – że w naszej branży nie ma zbyt wiele pracy. Nie to, co w dawnych czasach. Czy naprawdę nie ma nikogo innego, kogo śmierci pan sobie życzy?
Peter zastanowił się głęboko. Nie znosił przegapiać okazji, ale zupełnie nie mógł wymyślić nikogo innego. Lubił ludzi. Mimo wszystko okazja to okazja…
– Proszę posłuchać – rzekł – czy mógłbym się nad tym zastanowić i spotkać z panem tutaj jutro, o tej samej porze?
Sprzedawca uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Oczywiście, proszę pana. Jestem pewien, że coś pan wymyśli.
Odpowiedź – jakże oczywista – przyszła Peterowi do głowy w chwili, gdy tej nocy odpływał w sen. Gwałtownie usiadł na łóżku, zapalił lampkę nocną i na starej kopercie zapisał nazwisko na wypadek, gdyby go zapomniał. Prawdę mówiąc, wątpił, by kiedykolwiek zdołał je zapomnieć, było bowiem boleśnie oczywiste, ale z nocnymi myślami nigdy nic nie wiadomo.
Nazwisko zapisane na starej kopercie brzmiało:
Gwendolyn Thorpe.
Peter zgasił światło, przekręcił się na drugi bok i wkrótce zasnął, śniąc spokojne, bynajmniej nie mordercze sny.
***
Gdy w niedzielny wieczór Peter zjawił się Pod Brudnym Osłem, Kemble już na niego czekał. Peter kupił sobie drinka i usiadł obok tamtego.
– Chcę wykorzystać ofertę specjalną – oznajmił na powitanie.
Kemble skwapliwie skinął głową.
– Bardzo mądra decyzja, jeśli chce pan znać moje zdanie.
Peter Pinter uśmiechnął się skromnie niczym człowiek, który czytuje Financial Timesa i podejmuje mądre decyzje biznesowe.
– To będzie czterysta pięćdziesiąt funtów, zgadza się?
– Powiedziałem czterysta pięćdziesiąt funtów? Dobry Boże! Bardzo przepraszam, strasznie pana przepraszam. Myślałem o taryfie grupowej. Za dwie osoby to będzie czterysta siedemdziesiąt pięć funtów.
Na nudnej młodzieńczej twarzy Petera poczucie zawodu walczyło o lepsze z chciwością. To oznaczało dodatkowe dwadzieścia pięć funtów. Jednak coś, co powiedział Kemble, przyciągnęło jego uwagę.
– Taryfa grupowa?
– Oczywiście, ale wątpię, czy to pana zainteresuje.
– Ależ nie, interesuje. Proszę mi o niej opowiedzieć.
– Doskonale. Taryfa grupowa, czterysta pięćdziesiąt funtów, dotyczy dużego zlecenia. Dziesięciu osób.
Peter zastanawiał się, czy dobrze usłyszał.
– Dziesięć osób? Ależ to zaledwie czterdzieści pięć funtów za jedną.
– Owszem, proszę pana. To wielkość zamówienia sprawia, że jest zyskowna.
– Rozumiem – rzekł Peter. Odchrząknął. – Czy zechce pan przyjść tu jutro o tej samej porze?
– Oczywiście, proszę pana.
Po powrocie do domu Peter wziął do ręki kartkę i długopis. Z jednej strony zapisał w kolumnie liczby od jednego do dziesięciu, a potem zaczął wypełniać miejsca obok nich.
1... Archie G.
2... Gwennie.
3...
I tak dalej.
Zapełniwszy dwa pierwsze miejsca, siadł bez ruchu. Ssał długopis i poszukiwał w pamięci wyrządzonych sobie krzywd i ludzi, bez których świat okazałby się lepszy.
Zapalił papierosa. Zaczął krążyć po pokoju.
Aha! W szkole miał nauczyciela fizyki, który z rozkoszą uprzykrzał mu życie. Jak on się nazywał? I czy w ogóle jeszcze żyje? Peter nie był pewien, zapisał jednak „nauczyciel fizyki, liceum przy Abbot Street” obok cyfry trzy. Następny kandydat okazał się łatwiejszy – szef działu kilka miesięcy wcześniej odmówił mu podwyżki. Fakt, że w końcu ją dostał, nie miał znaczenia. Pan Hunterson stał się numerem cztery.
Kiedy Peter miał pięć lat, chłopak nazwiskiem Simon Ellis wylał mu na głowę farbę, podczas gdy inny chłopak, James Jakośtam, go przytrzymywał, a dziewczyna, Sharon Hartsharpe, śmiała się głośno. Zostali numerami pięć do siedmiu.
Kto jeszcze?
W telewizji był facet czytujący dzienniki z irytującym uśmieszkiem. Trafił na listę. A co z kobietą z mieszkania obok, hodującą małego jazgotliwego pieska, który srał w holu? Umieścił ją wraz z psem pod numerem dziewięć. Dziesiątka okazała się najtrudniejsza. Peter drapał się po głowie. Poszedł do kuchni napić się kawy, nagle jednak śmignął z powrotem i napisał na wolnym miejscu „mój cioteczny dziadek Mervyn”. Stary był podobno dość majętny i istniała możliwość (choć raczej niewielka), że zostawi mu trochę grosza.
Zadowolony z dobrze wykonanej pracy położył się do łóżka.
Poniedziałek w Clamages przebiegał jak zawsze. Peter był starszym asystentem sprzedaży w dziale książkowym. Praca ta nie wymagała zbyt wiele. W prawej dłoni, ukrytej głęboko w kieszeni, ściskał mocno listę, napawając się poczuciem władzy, jakie się z nią wiązało. Przerwę na lunch spędził miło w stołówce w towarzystwie młodej Gwendolyn (która nie miała pojęcia, że widział, jak razem z Archiem wchodziła do magazynu). Uśmiechnął się nawet do gładkiego młodzieńca z księgowości, mijając go w korytarzu.
Tego wieczoru z dumą zaprezentował Kemble’owi swą listę.
Drobny mężczyzna zmartwił się wyraźnie.
– Obawiam się, że to nie dziesięć osób, panie Pinter – wyjaśnił. – Policzył pan kobietę zza ściany i jej psa jako jedną osobę. To oznacza jedenaście, czyli jedną dodatkową. – Błyskawicznie wydobył kieszonkowy kalkulator. – Dodatkowe siedemdziesiąt funtów. Może odpuścimy sobie psa?
Peter potrząsnął głową.
– Pies jest równie okropny jak kobieta. Albo jeszcze gorszy.
– Zatem mamy drobny problem. Chyba że…
– Co takiego?
– Chyba że wykorzysta pan ofertę hurtową. Ale oczywiście nie byłby pan…
Istnieją słowa, które działają na ludzi, słowa sprawiające, że ludzkie twarze rozświetla nagła radość, podniecenie, namiętność. Przykładem może być „środowiskowy” albo „okultystyczny”. W przypadku Petera było to słowo „hurtowy”. Wygodniej rozsiadł się na swym krześle.
– Proszę mi o tym opowiedzieć – rzekł z wyćwiczoną pewnością siebie doświadczonego miłośnika zakupów.
– No cóż, proszę pana – rzekł Kemble z lekkim uśmieszkiem. – Możemy, umm, załatwić ich panu hurtowo, siedemnaście pięćdziesiąt sztuka za każdy cel powyżej pięćdziesięciu albo dziesięć funtów sztuka powyżej dwustu osób.
– Podejrzewam, że gdybym chciał się pozbyć tysiąca ludzi, to zszedłby pan do pięciu?
– Ależ nie, proszę pana. – Kemble sprawiał wrażenie wstrząśniętego. – Jeśli mówimy o tym rzędzie wielkości, możemy to zrobić za funta od sztuki.
– Jednego funta???
– Zgadza się, proszę pana. Nie przynosi to zbyt wielkiego zysku, ale zadowalają nas wysoki obrót i produktywność.
Kemble wstał.
– Jutro o tej samej porze?
Peter przytaknął.
Tysiąc funtów. Tysiąc ludzi. Peter Pinter nawet nie znał tysiąca ludzi. Ale mimo wszystko… był przecież Parlament. Nie lubił polityków; cały czas gadali i kłócili się bez końca.
A skoro już o tym mowa…
Nowy pomysł, i to wstrząsający w swej śmiałości. Odważny. Niezwykły. Utkwił mu w głowie i nie chciał zniknąć. Jego daleka kuzynka poślubiła młodszego brata hrabiego, barona czy kogoś w tym stylu.
Tego popołudnia, wracając z pracy, Peter odwiedził mały sklepik, który mijał wcześniej tysiące razy. W oknie wisiał wielki szyld – gwarantujemy, że sprawdzimy dokładnie każde drzewo genealogiczne, a nawet przygotujemy herb, jeśli przypadkiem zaginął – i imponujący wykres heraldyczny.
Pracownicy zakładu okazali się bardzo skorzy do pomocy. Tuż po siódmej zadzwonili i przekazali mu wiadomość.
Gdyby zginęło około czternastu milionów siedemdziesięciu dwóch tysięcy ośmiuset jedenastu ludzi, Peter Pinter zostałby królem Anglii.
Oczywiście nie miał czternastu milionów siedemdziesięciu dwóch tysięcy ośmiuset jedenastu funtów, podejrzewał jednak, że przy takim rzędzie wielkości pan Kemble zaproponuje mu jedną ze zniżek specjalnych.
I rzeczywiście.
Kemble nawet nie uniósł brwi.
– Prawdę mówiąc – wyjaśnił – wszystko to odbywa się dość tanio. Nie będziemy musieli załatwiać ich indywidualnie. Mała głowica jądrowa, ściśle zaplanowane bombardowanie, użycie gazu, broni biologicznej, wrzucanie odbiorników radiowych do basenów, a potem dokończenie reszty. Powiedzmy cztery tysiące funtów.
– Cztery ty…? To niewiarygodne!
Sprzedawca sprawiał wrażenie ogromnie zadowolonego z siebie.
– Nasi agenci chętnie przyjmą to zlecenie, proszę pana. – Uśmiechnął się szeroko. – Szczycimy się naszą pierwszorzędną obsługą klientów hurtowych.
Gdy Peter wychodził z pubu, powiał zimny wiatr, kołysząc starym szyldem. Przedstawione na nim zwierzę nie przypomina brudnego osła, pomyślał Peter. Prędzej bladego konia.
Tej nocy Peter już zasypiał, w myślach powtarzając mowę koronacyjną, gdy nagle wpadł mu do głowy pewien pomysł, wpadł i nie chciał odejść. Czyżby – czyżby wciąż istniała jeszcze większa okazja? Czy to możliwe, by nie dostrzegł nadarzającej się sposobności?
Wygramolił się z łóżka i podszedł do telefonu. Dochodziła trzecia rano, ale jednak…
Książka telefoniczna leżała otwarta w miejscu, gdzie zostawił ją zeszłej soboty. Wybrał numer.
Wydawało się, że telefon dzwoni wiecznie. W końcu rozległ się szczęk i znudzony głos powiedział:
– Burke, Hare, Ketch, czym mogę służyć?
– Mam nadzieję, że nie dzwonię zbyt późno… – zaczął.
– Oczywiście, że nie, proszę pana.
– Zastanawiam się, czy mógłbym rozmawiać z panem Kemble.
– Zaczeka pan? Zobaczę, czy jest uchwytny.
Peter odczekał kilka minut, słuchając upiornych trzasków i szeptów nieodmiennie towarzyszących ciszy w telefonie.
– Jest pan tam?
– Tak, jestem.
– Przełączam.
Rozległ się brzęk, a potem:
– Mówi Kemble.
– Panie Kemble, dobry wieczór. Przepraszam, jeśli wyrwałem pana z łóżka. Mówi Peter Pinter.
– Tak, panie Pinter?
– Przepraszam, że dzwonię tak późno, ale zastanawiałem się… ile kosztowałoby zabicie wszystkich? Wszystkich na świecie?
– Wszystkich? Wszystkich ludzi?
– Tak. Ile? To znaczy… przy podobnym zamówieniu musiałby pan zastosować znaczący upust. Ile by to wyniosło? Za wszystkich?
– Absolutnie nic, panie Pinter.
– To znaczy, że tego nie zrobicie?
– To znaczy, że zrobimy to za darmo, panie Pinter. Wystarczy nas tylko poprosić. Zawsze trzeba nas poprosić.
Peter nie do końca rozumiał.
– Ale… kiedy zaczniecie?
– Zaczniemy natychmiast, w tej chwili. Od dawna byliśmy gotowi, ale trzeba nas było poprosić, panie Pinter. Dobranoc. Miło się z panem współpracowało.
W telefonie zapadła cisza.
Peter czuł się dziwnie. Wszystko wydawało się bardzo odległe. Zapragnął usiąść. O co, u licha, chodziło tamtemu facetowi? „Zawsze trzeba nas poprosić”. Dziwne. Na tym świecie nikt niczego nie robi za darmo. Miał wielką ochotę zadzwonić do Kemble’a i wszystko odwołać. Może zareagował zbyt przesadnie? Może istniał zupełnie niewinny powód, dla którego Archie i Gwendolyn wybrali się razem do magazynu? Porozmawia z nią, oto co zrobi. Jutro z samego rana porozmawia z Gwennie.
I wtedy zaczął się hałas.
Dziwne krzyki z drugiej strony ulicy. Koci pojedynek? Raczej lisy. Miał nadzieję, że ktoś rzuci w nie butem. A potem w korytarzu przed drzwiami mieszkania usłyszał stłumiony stuk i szelest, jakby ktoś ciągnął po podłodze coś bardzo ciężkiego. Dźwięk ucichł. Ktoś zastukał do jego drzwi, dwukrotnie, bardzo cicho.
Za oknem krzyki stawały się coraz głośniejsze. Peter siedział w fotelu, wiedząc, że gdzieś coś jednak przeoczył, coś ważnego. Stukanie rozległo się ponownie. Rad był, że nocą zawsze zamyka drzwi na klucz i łańcuch.
Od bardzo dawna byli gotowi, ale najpierw ktoś musiał ich poprosić…
***
Kiedy istota przeszła przez drzwi, Peter zaczął krzyczeć, ale nie krzyczał długo.
Ja, Cthulhu
(1986)
I
Cthulhu, tak mnie nazywają. Wielki Cthulhu.
Nikt nie potrafi wymówić tego, jak należy.
Piszesz to? Każde słowo? To dobrze. Od czego by zacząć?
No dobrze, dobrze. Od początku. Pisz, Whateley.
Wyklułem się niezliczone eony temu w mrocznych mgłach Khhaa’yngnaiih (nie, oczywiście, że nie wiem, jak to się pisze, zapisz ze słuchu), spłodzony przez bezimiennych, obmierzłych rodziców pod ciężarnym księżycem. Rzecz jasna, nie przypominał księżyca tej planety – to był prawdziwy księżyc. Bywały noce, gdy przesłaniał ponad pół nieba, a kiedy wschodził, widziałeś szkarłatną krew skapującą i spływającą po jego rozdętej twarzy, plamiącą ją czerwienią, aż w końcu w zenicie zalewał mokradła i wieże szkarłatnym, martwym, krwistym światłem.
To były piękne dni.
Czy raczej, ogólnie rzecz biorąc, noce. Nasza planeta miała słońce, ale nawet w tamtych czasach było bardzo stare. Pamiętam, że gdy w końcu eksplodowało, wszyscy wypełzliśmy na plażę, by popatrzeć. Ale nie uprzedzajmy wypadków.
Nie znałem moich rodziców.
Ojciec został pożarty przez matkę, gdy tylko ją zapłodnił. Ona z kolei zapewniła mi pokarm, kiedy się urodziłem. Tak się składa, że to moje pierwsze wspomnienie. Wijąc się, wypełzam z matki, wciąż czując wśród swoich macek jej ostry, mięsisty smak.
Nie udawaj wstrząśniętego, Whateley; wy, ludzie, jesteście dla mnie równie obrzydliwi.
Co mi przypomina – czy ktoś pamiętał, żeby nakarmić shoggotha? Zdawało mi się, że słyszę, jak bełkocze.
Moje pierwsze kilka tysięcy lat spędziłem na tych mokradłach. Przyznaję, niezbyt mi to odpowiadało, byłem bowiem koloru młodego pstrąga i miałem najwyżej cztery wasze stopy długości. Przez większość czasu podkradałem się do różnych stworzeń i je zjadałem, i ze swej strony unikałem innych, które podkradały się, chcąc zjeść mnie.
Tak upłynęła mi młodość.
A potem pewnego dnia – mam wrażenie, że to był wtorek – odkryłem, że życie to nie tylko jedzenie. (Seks? Oczywiście, że nie. Nie osiągnę tego etapu aż do mojej następnej estywacji; do tego czasu wasza mizerna planetka już dawno zdąży ostygnąć). W tamten wtorek mój wuj Hastur przypełzł do mojej części bagna z zakleszczonymi szczękami.
To oznaczało, że nie zamierza pożywiać się podczas tej wizyty i że możemy porozmawiać.
Naprawdę, to niezwykle głupie pytanie, nawet jak na ciebie, Whateley. Przecież do komunikacji z tobą nie używam żadnej z moich dwóch gąb. No właśnie. Jeszcze jedno takie pytanie i poszukam sobie kogoś innego, kto wysłucha moich wspomnień, a ty będziesz karmić shoggotha.
– Wybywamy stąd – oznajmił Hastur. – Chciałbyś nam towarzyszyć?
– Wybywamy? – powtórzyłem. – My? Czyli kto?
– No, ja – rzekł. – Azathoth, Yog-Sothoth, Nyarlathotep, Tsathogghua, Ia! Shub Niggurath, młody Yuggoth i paru innych. No wiesz – dodał – chłopaki. – (Rozumiesz chyba, Whateley, że to dość swobodny przekład. Większość z nich była a-, bi- bądź triseksualna, a stara Ia! Shug Niggurath miała co najmniej tysiąc młodych, tak przynajmniej mówią. Ta gałąź rodziny zawsze lubiła przesadzać). – Wybywamy stąd – dokończył – i zastanawialiśmy się, czy masz ochotę się zabawić.
Nie od razu odpowiedziałem. Prawdę mówiąc, niezbyt przepadałem za swymi kuzynami, w dodatku z powodu pewnego wyjątkowo osobliwego i koszmarnego odkształcenia płaszczyzn zawsze miałem poważny problem z wyraźnym ich widzeniem. Zwykle rozmazują się na krawędziach, a niektórzy z nich – przykładem choćby Sabaoth – mają doprawdy mnóstwo krawędzi.
Byłem jednak młody, łaknąłem podniety. Musi być coś więcej w życiu, krzyczałem często, gdy rozkosznie odrażające rzeźne miazmaty bagniska gęstniały wokół mnie, a nad moją głową zawodziły i skrarkały ngau’ngau i zitadory. Jak się pewnie domyśliłeś, powiedziałem „tak” i zacząłem przelewać się w ślad za Hasturem na miejsce spotkania.
Z tego, co pamiętam, następny miesiąc dyskutowaliśmy nad tym, dokąd się udamy. Azathoth całymi sercami pragnął odwiedzić odległą Shaggai, a Nyarlathotep miał słabość do Nienazwanego Miejsca (zupełnie nie pojmuję dlaczego; kiedy ostatni raz tam wpadłem, wszystko było pozamykane). Mnie było wszystko jedno, Whateley. Dajcie mi dowolne mokre i subtelnie osobliwe miejsce, a poczuję się jak w domu. Jednakże ostatnie słowo, jak zawsze, należało do Yog-Sothotha i przybyliśmy na tę płaszczyznę.
Spotkałeś już Yog-Sothotha, prawda, mój mały dwunogi potworku?
Tak też sądziłem.
To on otworzył przed nami drogę i przybyliśmy tutaj.
Szczerze mówiąc, niespecjalnie mi się tu spodobało. Wciąż mi się nie podoba. Gdybym wiedział, w jakie kłopoty się wpakujemy, wątpię, czybym się zdecydował. Ale wówczas byłem młodszy.
Pamiętam, że najpierw odwiedziliśmy mroczną Carcosę. Potwornie mnie wystraszyła. Dziś potrafię już patrzeć na was bez mrugnięcia okiem, ale wtedy ci wszyscy ludzie, pozbawieni choćby jednej łuski czy nibynóżki, wstrząsnęli mym jestestwem.
Pierwszą osobą, z jaką się dogadałem, był Żółty Król.
Król w łachmanach. Nie słyszałeś o nim? W Necronomiconie na stronie 704 (pełnego wydania) znajdziesz aluzję do jego istnienia. Mam też wrażenie, że ten idiota Prinn wspomina o nim w De Vermis Mysteriis. No i oczywiście jest jeszcze Chambers.
Uroczy gość, kiedy już się do niego przywyknie.
To on pierwszy podsunął mi ten pomysł.
– Na niewypowiedziane piekielne głębie, co właściwie można robić w tym upiornym wymiarze? – spytałem go.
Roześmiał się.
– Gdy pierwszy raz tu przybyłem, jako skromny kolor z przestworzy, zadałem sobie to samo pytanie. A potem odkryłem frajdę, jaką sprawia podbijanie tych dziwacznych światów, podporządkowywanie sobie ich mieszkańców, zmuszanie, by lękali się ciebie i czcili. To świetna zabawa. Oczywiście Starszym Istotom się to nie spodobało.
– Starszym istotom? – spytałem.
– Nie – poprawił. – Starszym Istotom. Z wielkiej litery. Zabawni goście; wyglądają jak wielkie beczki zwieńczone rozgwiazdami, z błoniastymi skrzydłami, na których latają w przestrzeni.
– Latają w przestrzeni? Latają?
Byłem wstrząśnięty. Nie sądziłem, że w dzisiejszych czasach ktoś jeszcze lata. Po co, skoro można slugglować? Zrozumiałem, czemu nazywają je starszymi istotami. Przepraszam, Starszymi.
– Co właściwie robią te Starsze Istoty? – spytałem Króla.
(Później opowiem ci dokładniej o slugglowaniu, Whateley. Choć w sumie nie ma po co, brak ci wnaisngh’anga. No, może sprzęt do badmintona mógłby go zastąpić). (Gdzie to ja byłem? A, tak).
– Co właściwie robią te Starsze Istoty? – spytałem Króla.
– Niewiele – wyjaśnił. – I nie lubią, by ktokolwiek inny cokolwiek robił.
Rozwinąłem się, kręcąc mackami, jakbym chciał powiedzieć „Spotykałem już takich”, lękam się jednak, że Król mnie nie zrozumiał.
– Znasz jakieś miejsca nadające się do podboju? – zapytałem.
Machnął ręką mniej więcej w kierunku małej, nieciekawej gromadki gwiazd.
– Jest tam jedna, która mogłaby ci się spodobać. Nazywa się Ziemia. Trochę na uboczu, ale przynajmniej miałbyś mnóstwo miejsca.
Stary dureń.
To wszystko na dzisiaj, Whateley.
Po drodze każ komuś nakarmić shoggotha.
II
To już czas, Whateley?
Nie bądź niemądry, wiem, że po ciebie posłałem. Moja pamięć jest równie dobra jak zawsze.
Ph’nglui nglw’nafh Cthulhu R’lyeh wgah’nagl fthagn.
Oczywiście wiesz, co to znaczy.
W tym domu w Rlyeh czeka w uśpieniu zmarły Cthulhu.
Owszem, przesada, ale całkiem usprawiedliwiona. Ostatnio niezbyt dobrze się czuję.
To był żart, jednogłowy, żart. Piszesz to wszystko? Świetnie, pisz dalej. Wiem, na czym skończyliśmy wczoraj.
R’lyeh.
Earth. Ziemia.
Oto przykład, jak zmieniają się języki i znaczenie słów. Rozmycie; nie znoszę go. Kiedyś dawno temu R’lyeh było Ziemią, a przynajmniej tą częścią Ziemi, którą rządziłem. Mokrą częścią. Teraz to tylko mój skromny dom tutaj, 47° 9’ szerokości geograficznej południowej, 126° 43’długości geograficznej zachodniej.
Albo weźmy Starsze Istoty. Teraz tak nas nazywają. Oraz Wielkimi Przedwiecznymi, zupełnie jakbyśmy niczym nie różnili się od tych latających beczułek.
Rozmycie.
Przybyłem zatem na Ziemię, która w owych czasach była znacznie bardziej mokra niż dziś. Cudowne miejsce, morza gęste niczym zupa. I świetnie dogadywałem się z mieszkańcami, Dagonem i chłopakami (tym razem w dosłownym znaczeniu tego słowa). W owych odległych czasach wszyscy żyliśmy w wodzie i nim zdążyłbyś powiedzieć Cthulhu fthagn, nauczyłem ich budować, służyć i gotować. I oczywiście być gotowanymi.
Co mi przypomina pewną historię, którą chciałem ci opowiedzieć. Prawdziwą historię.
Był sobie statek pływający po morzach. Odbywający rejs po Pacyfiku. A na tym statku pracował magik, iluzjonista, który miał zabawiać pasażerów. Na statku mieszkała też papuga.
Za każdym razem, kiedy magik robił jakąś sztuczkę, papuga rujnowała mu efekt. Jak? Mówiła, jak to zrobił, oto jak. „Wsadził go do rękawa!”, skrzeczała. Albo: „Podmienił talię”. Albo: „Ma drugie dno”.
Magikowi się to nie podobało.
W końcu nadeszła kolej na najważniejszy numer.
Zapowiedział go.
Podkasał rękawy.
Machnął rękami.
I w tym momencie statek zatrzymał się z szarpnięciem i przewalił na bok.
Pod nimi wyrosło zatopione R’lyeh. Hordy moich sług, ohydnych ryboludzi, wyroiły się na pokład, pochwyciły pasażerów i załogę i wciągnęły ich pod fale.
R’lyeh znów zatonęło i czeka na dzień, gdy straszliwy Cthulhu powstanie i będzie panował nad światem.
A na powierzchni nieczystych wód samotny magik – przeoczony przez moich płazich palantów, za co drogo zapłacili – unosił się na falach kurczowo uczepiony belki. Nagle wysoko w górze dostrzegł niewielką zieloną plamę. Obniżyła się, w końcu przysiadła na pobliskim kawałku deski i przekonał się, że to papuga.
Ptak przekrzywił głowę i, mrużąc oczy, przyjrzał się magikowi.
„No dobra”, rzekł. „Poddaję się. Jak to zrobiłeś?”.
Oczywiście, że to prawdziwa historia, Whateley.
Czy czarny Cthulhu, który przybył tu z mrocznych gwiazd, gdy wasze najupiorniejsze koszmary wciąż jeszcze ssały pseudosutki matek, który czeka na dzień, gdy gwiazdy znajdą się we właściwej pozycji, by móc powstać ze swego pałacu grobowca, ożywić wiernych, znów zawładnąć planetą i ponownie nauczać najwyższych niewymownych rozkoszy, śmierci i hulanek, mógłby cię okłamać?
Jasne, że tak.
Zamknij się, Whateley, teraz ja mówię. Nie obchodzi mnie, gdzie już to słyszałeś.
Świetnie się bawiliśmy w tamtych czasach. Rzezie i zniszczenie, ofiary i potępienie, ikra, śluz i szlam, a także ohydne, niewymowne igraszki. Żarcie i harce. To była jedna wielka impreza i wszyscy świetnie się bawili, prócz tych, którzy nagle trafili na drewniane szpikulce w towarzystwie kawałków sera i ananasa.
Och, w tamtych czasach na ziemi żyli olbrzymi.
To nie mogło trwać wiecznie.
Przybyli z gwiazd na swych błoniastych skrzydłach, przynosząc przepisy, prawa i porządki oraz jeden Dho’Hna wie ile formularzy do wypełnienia w pięciu kopiach. Mali, nudni, biurokratyczni nudziarze. Wystarczyło na nich spojrzeć: pięcioramienne głowy – każdy, na kogo spojrzałeś, miał na głowie pięć szpikulców czy ramion (a dodam, że głowy też mieli zawsze w tym samym miejscu). Żadnemu nie starczyło wyobraźni, by wyhodować sobie trzy ramiona albo sześć, albo sto dwa. Zawsze pięć, bez wyjątku.
Bez urazy.
Nie potrafiliśmy się dogadać.
Nie spodobała im się moja impreza.
Walili w ściany (mówię w przenośni), a my nie zwracaliśmy uwagi. Potem wpadli w złość. Kłócili się. Marudzili. Narzekali.
No dobra, rzekliśmy. Chcecie dostać morze? Możecie je sobie wziąć co do ostatniej rozgwiazdy. Przenieśliśmy się na ląd – w tamtych czasach był mocno wilgotny – i wznieśliśmy gargantuiczne, cyklopowe monolity, przy których góry wydawały się drobinkami.
Wiesz, co zabiło dinozaury, Whateley? My. Podczas jednego grilla.
Ale te gwiaździstogłowe marudy nie dawały nam spokoju. Próbowały przenieść planetę bliżej słońca – a może dalej? W sumie nigdy nie spytałem. Zanim się zorientowaliśmy, znów wylądowaliśmy pod wodą.
Można paść ze śmiechu.
Miasto Starszych Istot oberwało najbardziej. Nie znosili zimna i suchego lądu, podobnie ich stwory. I nagle znaleźli się na Antarktydzie, suchej jak kość i zimnej jak zagubione równiny trzykroć przeklętego Leng.
Tak kończy się dzisiejsza lekcja, Whateley.
I mógłbyś kazać komuś nakarmić tego przeklętego shoggotha?
III
(Profesorowie Armitage i Wilmarth twierdzą zgodnie, że biorąc pod uwagę treść i długość tekstu, w tym miejscu brakuje co najmniej trzech kart rękopisu. Zgadzam się z nimi).
Gwiazdy się zmieniły, Whateley.
Wyobraź sobie, że nagle coś odcina ci głowę od ciała i pozostawia leżący na zimnej marmurowej płycie kawał dławiącego się, mrugającego mięsa. Tak to właśnie wyglądało. Impreza dobiegła końca.
To nas zabiło.
Teraz czekamy tu, na dnie.
Paskudne, co?
Wcale nie, wcale mnie to nie rusza. Nie dam nawet dwóch bezimiennych truposzy.
Czekam tu martwy, uśpiony, patrząc, jak mrówcze królestwa człowieka powstają i upadają, wznoszą się i walą w gruzy.
Pewnego dnia – może nadejdzie jutro, może za więcej dni, niż potrafi objąć twój mizerny móżdżek – gwiazdy ułożą się na niebie, jak należy, i nadejdzie czas zniszczenia. Wówczas powstanę z głębin i raz jeszcze zawładnę tym światem.
Nastaną zamęt i zabawa, krwawa rzeź i ohyda, wieczny zmierzch, koszmary i krzyki umarłych i jeszcze nie umarłych, a także pieśni wiernych.
A potem?
Potem, gdy wasz świat zamieni się w bryłkę zimnego węgla, krążącą wokół wystygłego słońca, opuszczę ten wymiar. Powrócę do siebie, do domu, gdzie krew co noc ścieka z tarczy księżyca, która pęcznieje niczym oko utopionego marynarza, i przejdę estywację.
A potem znajdę partnera i w końcu poczuję wewnątrz siebie poruszenie, gdy moje młode zacznie mnie pożerać, zmierzając ku światłu.
Uhm.
Zapisałeś to, Whateley?
Dobrze.
No cóż, to wszystko. Koniec. Opowieść skończona.
Zgadnij, co zrobimy teraz. Zgadza się.
Nakarmimy shoggotha.
Mikołaj był…
(1989)
…starszy od grzechu, a jego broda nie mogła już bardziej posiwieć. Chciał umrzeć.
Krasnale żyjące w jaskiniach Arktyki nie znały jego języka, rozmawiały jednak we własnej szczebiotliwej mowie i kiedy nie pracowały w fabrykach, odprawiały niezrozumiałe rytuały.
Każdego roku zmuszały go, mimo protestów i płaczu, do wyjścia w Wieczną Noc. Podczas swoich podróży zatrzymywał się obok każdego dziecka na świecie i zostawiał mu przy łóżku niewidzialny krasnoludzki prezent. Dzieci spały uwięzione w czasie.
Zazdrościł Prometeuszowi i Lokiemu, Syzyfowi i Judaszowi. Jego kara była cięższa.
Ho.
Ho.
Ho.
Dziecizna
(1990)
Kilka lat temu zniknęły wszystkie zwierzęta.
Ocknęliśmy się pewnego ranka i już ich nie było. Nie zostawiły nawet liściku. Nie pożegnały się. Nigdy nie odkryliśmy, dokąd się udały.
Brakowało ich nam.
Niektórzy z nas sądzili, że to koniec świata. Ale nie. Po prostu nie było już więcej zwierząt. Kotów ani królików. Psów ani wielorybów. Ryb w morzach, ptaków w przestworzach.
Zostaliśmy sami.
Nie wiedzieliśmy, co począć.
Jakiś czas krążyliśmy bez celu, a potem ktoś zauważył, że fakt, iż nie mamy już zwierząt, nie oznacza, że musimy zmienić swe życie, odmieniać jadłospis, przestać testować produkty, które mogłyby nam zaszkodzić.
Ostatecznie zostały jeszcze dzieci.
Niemowlęta nie potrafią mówić. Ledwie się ruszają. Niemowlę nie jest rozsądną, myślącą istotą.
Produkowaliśmy zatem dzieci.
I wykorzystywaliśmy je.
Część z nich zjadaliśmy. Mięso dzieci jest soczyste i delikatne.
Obdzieraliśmy je ze skóry i szyliśmy sobie stroje. Skóra z dzieci jest miękka i wygodna.
Część zużywaliśmy do badań.
Siłą otwieraliśmy im oczy i wkraplaliśmy detergenty i szampony. Kroplę za kroplą.
Nacinaliśmy je i przypiekaliśmy. Paliliśmy. Wpinaliśmy w nie klamry, wszczepialiśmy elektrody do mózgów. Przeszczepialiśmy, zamrażaliśmy, przemywaliśmy.
Dzieci wdychały nasz dym. W ich żyłach płynęły nasze leki i narkotyki.
W końcu przestawały oddychać. Krew gęstniała im w żyłach.
Owszem, było to trudne, ale i konieczne.
Nikt nie mógłby zaprzeczyć.
Co innego mogliśmy zrobić, skoro zwierzęta odeszły?
Rzecz jasna, niektórzy narzekali, ale tacy zawsze się znajdą.
I wszystko wróciło do normy.
Tyle że…
Wczoraj wszystkie dzieci zniknęły. Nie wiemy, dokąd odeszły. Nawet tego nie widzieliśmy.
Nie mamy pojęcia, co bez nich poczniemy.
Ale coś wymyślimy. Ludzie są inteligentni. To właśnie stawia nas wyżej niż zwierzęta i dzieci.
Coś wymyślimy.
Rycerskość
(1992)
Pani Whitaker znalazła Świętego Graala; leżał pod starym futrem.
Każdego czwartkowego popołudnia, choć jej nogi nie były już tak sprawne jak kiedyś, pani Whitaker wybierała się na spacer na pocztę. Tam odbierała emeryturę. W drodze powrotnej wpadała do sklepu Oxfam.
W sklepie Oxfam sprzedawano stare ubrania, drobiazgi, bibeloty, najróżniejsze różności oraz mnóstwo starych książek. Wszystkie zostały oddane za darmo; śmieci z drugiej ręki, często pochodzące z domów zmarłych. Wszelkie zyski przekazywano na cele dobroczynne.
W sklepie pracowali wyłącznie ochotnicy. Tego dnia za ladą stała Marie, siedemnastolatka z lekką nadwagą, ubrana w workowatą liliową bluzę wyglądającą, jakby także pochodziła ze sklepowych półek.
Marie siedziała przy kasie; przed sobą rozłożyła pismo Nowoczesna kobieta. Wypełniała właśnie test „Odkryj swoją ukrytą osobowość”. Od czasu do czasu zaglądała na koniec i sprawdzała punktację przypisaną do odpowiedzi A, B lub C, dopiero potem podejmując decyzję, którą z nich wybrać.
Pani Whitaker dreptała po sklepie.
Zauważyła, że wciąż nie sprzedali wypchanej kobry. Czekała tu już pół roku, obrastając kurzem. Jej szklane oczy spoglądały gniewnie na wieszaki z ubraniami, a także szafę pełną obtłuczonej porcelany i pogryzionych zabawek.
Przechodząc, pani Whitaker pogłaskała ją po głowie.
Z półki z książkami wybrała dwie powieści wydawnictwa Mills & Boon – Jej wzburzoną duszę i Jej drżące serce, każdą po szylingu. Z namysłem przyjrzała się pustej butelce po mateus rosé nakrytej ozdobnym abażurem, w końcu jednak uznała, że nie miałaby jej gdzie postawić.
Przysunęła wyleniałe futro ostro śmierdzące naftaliną. Pod futrem leżała laska i poplamiony wodą egzemplarz książki Romanse i legendy rycerskie A.R. Hope Moncrieffa wyceniony na pięć pensów. Obok książki spoczywał na boku Święty Graal. Na spodzie podstawki umieszczono okrągłą nalepkę, na której flamastrem wypisano cenę: 30 pensów.
Pani Whitaker podniosła zakurzony srebrny kielich i przyjrzała mu się uważnie przez grube szkła okularów.
– Ładny! – zawołała do Marie.
Marie wzruszyła ramionami.
– Wyglądałby ładnie na kominku.
Ponowne wzruszenie ramion.
Pani Whitaker podała Marie pięćdziesiąt pensów i otrzymała dziesięć pensów reszty oraz brązową papierową torbę, do której schowała książki i Świętego Graala. Ruszyła do rzeźnika, gdzie kupiła ładny kawałek wątróbki. Potem wróciła do domu.
Wnętrze kielicha pokrywała gruba warstwa czerwonobrązowego kurzu. Pani Whitaker umyła go ostrożnie, po czym na godzinę pozostawiła w zlewie, w ciepłej wodzie z odrobiną octu.
Następnie wypolerowała kielich pastą do metalu, a gdy zaczął lśnić, postawiła go na kominku w salonie, pomiędzy małym melancholijnym bassetem z porcelany i zdjęciem nieżyjącego męża, Henry’ego, na plaży we Frinton w 1953 roku.
Miała rację: wyglądał ładnie.
Tego dnia na obiad zjadła panierowaną wątróbkę z cebulką. Była pyszna.
Następnego dnia wypadał piątek. W co drugi piątek panie Whitaker i Greenberg odwiedzały się nawzajem. Dziś przypadała kolej pani Greenberg. Usiadły w salonie, sącząc herbatę i chrupiąc makaroniki. Pani Whitaker wrzuciła do herbaty kostkę cukru. Pani Greenberg używała słodzika. Zawsze nosiła go w torebce w małym plastikowym pudełku.
– Ładny – zauważyła pani Greenberg, wskazując Graala. – Co to?
– Święty Graal – odparła pani Whitaker. – To kielich, z którego Jezus pił podczas Ostatniej Wieczerzy. Później, przy ukrzyżowaniu, zebrano weń Jego cudowną krew, gdy centurion przebił Mu bok.
Pani Greenberg pociągnęła pogardliwie nosem. Była Żydówką; nie znosiła wszystkiego, co niehigieniczne.
– No nie wiem – rzekła. – Ale kielich jest naprawdę bardzo ładny. Nasz Myron dostał podobny, kiedy wygrał zawody pływackie, tyle że na tamtym wygrawerowano jego nazwisko.
– Wciąż spotyka się z tą miłą dziewczyną? Fryzjerką?
– Bernice? O, tak. Planują nawet zaręczyny – oznajmiła pani Greenberg.
– To miłe – odparła pani Whitaker, sięgając po makaronik.
Pani Greenberg sama piekła makaroniki i przynosiła je co drugi piątek: małe, słodkie jasnobrązowe ciasteczka posypane migdałami.
Rozmawiały o Myronie i Bernice, a także siostrzeńcu pani Whitaker, Rolandzie (pani Whitaker nie miała dzieci), oraz o przyjaciółce, pani Perkins, która złamała biodro i leżała w szpitalu, biedactwo.
W południe pani Greenberg pożegnała się.
Pani Whitaker przyrządziła sobie na lunch grzankę z serem, a potem zażyła pigułki – białą, czerwoną i dwie małe, pomarańczowe.
Zadźwięczał dzwonek.
Pani Whitaker otwarła drzwi. Za progiem stał młody mężczyzna z sięgającymi ramion włosami, tak jasnymi, że wydawały się niemal białe. Miał na sobie lśniącą srebrną zbroję i biały płaszcz.
– Witam – rzekł.
– Witam – odparła pani Whitaker.
– Jestem w trakcie wyprawy.
– To miło – mruknęła nonszalancko pani Whitaker.
– Mogę wejść? – spytał.
Pani Whitaker pokręciła głową.
– Przykro mi, ale raczej nie.
– Poszukuję Świętego Graala – powiedział młodzieniec. – Jest może tutaj?
– Ma pan przy sobie jakiś dokument? – Pani Whitaker wiedziała, że nie należy wpuszczać do domu obcych, gdy jest się starszą osobą i mieszka samotnie. Mogło to się skończyć opróżnieniem torebki albo czymś znacznie gorszym.
Młodzieniec cofnął się parę kroków ogrodową ścieżką. Jego wierzchowiec, potężny szary ogier, wielki jak perszeron, z wysoko uniesioną głową i lśniącymi, bystrymi oczami, stał przywiązany do furtki pani Whitaker. Rycerz pogrzebał w torbie przy siodle i powrócił, niosąc w dłoni zwój.
Podpisał go Artur, król Brytanii. Pismo informowało wszelkie osobistości, niezależnie od ich tytułu i rangi, że ten oto Galaad to Rycerz Okrągłego Stołu, który wyruszył na Prawą, Szlachetną Wyprawę. Poniżej widniał rysunek przedstawiający młodego mężczyznę. Był całkiem podobny.
Pani Whitaker skinęła głową. Oczekiwała raczej małej karty ze zdjęciem, ale to było znacznie bardziej imponujące.
– Chyba może pan wejść – rzekła.
Przeszli do kuchni. Nalała Galaadowi filiżankę herbaty, po czym zaprowadziła go do salonu.
Galaad ujrzał Graala stojącego na kominku i natychmiast ukląkł na jedno kolano. Starannie odstawił filiżankę na rdzawy dywan. Przenikający przez firanki promień słońca zalał jego twarz złotym blaskiem. Jasne włosy lśniły niczym srebrzysta aureola.
– Zaprawdę, to on, Sangraal – rzekł cicho.
Trzykrotnie zamrugał, bardzo szybko, jakby chciał zdusić łzy zbierające się w jego jasnoniebieskich oczach.
Pochylił głowę w milczącej modlitwie.
Potem wstał i odwrócił się do pani Whitaker.
– Szlachetna pani, powierniczko Najświętszej Świętości, pozwól mi odejść stąd z błogosławionym kielichem, bym mógł zakończyć poszukiwania i wypełnić me zadanie.
– Słucham? – zdziwiła się pani Whitaker.
Galaad podszedł do kobiety i ujął jej stare dłonie.
– Moja wyprawa zakończona – rzekł. – W końcu odnalazłem Sangraala.
Pani Whitaker ściągnęła wargi.
– Zechcesz podnieść filiżankę i spodeczek?
Galaad z przepraszającą miną posłuchał.
– Nie. Raczej nie – oznajmiła pani Whitaker. – Podoba mi się tam, gdzie jest. Idealnie pasuje pomiędzy psem i zdjęciem mojego Henry’ego.
– Azaliż pragniesz złota? Czy tak? Pani, mogę ci przynieść złoto…
– Nie – rzekła pani Whitaker. – Dziękuję, nie chcę żadnego złota. To mnie nie interesuje.
Odprowadziła Galaada do frontowych drzwi.
– Miło cię było poznać.
Koń przechylał głowę nad ogrodzeniem, skubiąc płatki gladioli. Tuż obok na chodniku stała grupka dzieci z sąsiedztwa.
Galaad wyjął z torby kilka bryłek cukru i zademonstrował najodważniejszym dzieciom, jak się karmi konia. Dzieci zachichotały, kolejno unosząc wyprostowane dłonie. Jedna z dziewczynek pogładziła końskie chrapy.
Galaad jednym płynnym ruchem wskoczył na siodło. Obaj – koń i rycerz – odjechali uliczką Hawthorne Crescent.
Pani Whitaker odprowadziła ich wzrokiem. Potem westchnęła i wróciła do domu.
Weekend upłynął jej spokojnie.
W sobotę pojechała autobusem do Maresfield, by odwiedzić swego siostrzeńca Ronalda, jego żonę Euphonię i ich córki, Clarissę i Dillian. Zawiozła im ciasto z porzeczkami, domowej roboty.
W niedzielę rano pani Whitaker poszła do kościoła. Kościół parafialny Świętego Jakuba Młodszego był jak na jej gust nieco zanadto w stylu: „Nie myśl o tym budynku jak o kościele, lecz jak o miejscu, w którym możesz spotykać się z podobnymi sobie przyjaciółmi”. Lubiła jednak proboszcza, wielebnego Bartholomew, jeśli tylko nie grał akurat na gitarze. Po mszy przez chwilę miała ochotę wspomnieć, że w jej salonie stoi Święty Graal, ale po namyśle zrezygnowała.
W poniedziałek rano pani Whitaker pracowała właśnie w ogrodzie na tyłach domu, na grządce z ziołami. Była z niej niezmiernie dumna: koperek, werbena, mięta, rozmaryn, tymianek i cały zagon pietruszki. Klęczała właśnie na ziemi i plewiła w grubych zielonych ogrodowych rękawicach. Zbierała też pomrowy i wkładała do plastikowego worka. Jeśli chodzi o pomrowy, pani Whitaker miała niezmiernie miękkie serce. Zanosiła je na sam tył ogrodu, graniczący z linią kolejową, i przerzucała przez siatkę.
Ścięła nieco pietruszki na sałatkę. W tym momencie usłyszała czyjeś kaszlnięcie. Tuż za nią stał Galaad: wysoki i piękny. Jego zbroja lśniła w porannym słońcu. W dłoniach trzymał długą paczkę owiniętą natłuszczoną skórą.
– Wróciłem – rzekł.
– Witaj – odparła pani Whitaker. Wstała powoli i zdjęła rękawice. – Cóż – dodała – skoro już tu jesteś, mógłbyś mi pomóc.
Wręczyła mu worek pełen pomrowów i poleciła przerzucić je przez ogrodzenie.
Posłuchał.
Potem ruszyli do kuchni.
– Herbaty czy lemoniady?
– To samo co pani – odparł Galaad.
Pani Whitaker wyjęła z lodówki dzbanek domowej lemoniady i wysłała Galaada, by zerwał gałązkę mięty. Wybrała dwie wysokie szklanki. Starannie umyła miętę, włożyła kilka liści do każdej szklanki i nalała lemoniady.
– Czy twój koń czeka na zewnątrz?
– O, tak. Nazywa się Grizzel.
– I przypuszczam, że przybywasz z daleka?
– Z bardzo daleka.
– Rozumiem – mruknęła pani Whitaker.
Wyjęła spod zlewu błękitną plastikową miskę. Do połowy napełniła ją wodą. Galaad wyniósł miskę Grizzelowi. Odczekał, aż koń się napije, i oddał pani Whitaker puste naczynie.
– A zatem – rzekła – przypuszczam, że wciąż szukasz Graala?
– Zaprawdę, nadal szukam Sangraala. – Galaad wziął z podłogi skórzany pakunek, położył go na stoliku deserowym i rozwinął. – W zamian oferuję ci, pani, to.
To był miecz. Jego klinga liczyła sobie niemal cztery stopy długości. Wyryto na niej słowa i eleganckie symbole. Rękojeść miał srebrno-złotą, zwieńczoną wielkim szlachetnym kamieniem.
– Bardzo ładny – powiedziała z powątpiewaniem pani Whitaker.
– Oto miecz Balmung – oznajmił Galaad – wykuty przez kowala Waylanda u zarania dziejów. Jego bliźniaczy brat to Flamberge. Ten, kto go nosi, jest niepokonany w bitwie, niezwyciężony, niezdolny do czynów tchórzliwych i nikczemnych. W rękojeści osadzono sardonyks Bircone, chroniący właściciela przed trucizną wrzuconą do wina bądź piwa i przed zdradą przyjaciół.
Pani Whitaker zerknęła na miecz.
– Musi być bardzo ostry – mruknęła po chwili.
– Może przeciąć na pół spadający włos. Więcej, nawet promień słońca – oznajmił z dumą Galaad.
– Może zatem lepiej by było, gdybyś go odłożył – zaproponowała pani Whitaker.
– Nie chcesz go, pani? – Galaad był wyraźnie zawiedziony.
– Nie, dziękuję – odparła pani Whitaker.
Nagle pomyślała, że jej nieżyjącemu mężowi, Henry’emu, miecz mógłby się spodobać. Powiesiłby go na ścianie w gabinecie obok wypchanego karpia, którego złapał w Szkocji, i pokazywałby gościom.
Galaad ponownie okrył ostrze Balmunga natłuszczoną skórą i obwiązał białym sznurem. Siedział bez ruchu niepocieszony.
Pani Whitaker zrobiła mu na drogę kanapki z serem topionym i ogórkiem. Zawinęła je w pergamin. Dorzuciła jabłko dla Grizzela. Galaad sprawiał wrażenie zadowolonego z prezentu.
Pomachała im na do widzenia.
Tego popołudnia wsiadła do autobusu i pojechała do szpitala spotkać się z panią Perkins, która wciąż leżała w łóżku z chorym biodrem. Biedactwo. Pani Whitaker przyniosła jej domowy keks, choć wyeliminowała z przepisu orzechy. Zęby pani Perkins nie były już tak mocne, jak kiedyś.
Wieczorem pooglądała przez krótką chwilę telewizję. Wcześnie położyła się spać.
We wtorek zadzwonił listonosz. Pani Whitaker sprzątała właśnie w składziku na strychu. I choć zeszła na dół, jej powolne, ostrożne kroki sprawiły, że nie zdążyła. Listonosz zostawił wiadomość, iż próbował dostarczyć paczkę, ale nikogo nie zastał.
Pani Whitaker westchnęła.
Włożyła awizo do torebki i ruszyła na pocztę.
Paczkę nadała jej siostrzenica, Shirelle, mieszkająca w Sydney w Australii. W środku były zdjęcia jej męża Wallace’a i dwóch córek, Dixie i Violet, oraz owinięta w watę muszla.
Pani Whitaker miała w sypialni kilka ozdobnych muszel. Na jej ulubionej wymalowano emalią widoczek z Bahamów. Dostała ją w prezencie od siostry Ethel, która zmarła w 1983 roku.
Schowała muszlę i zdjęcia do torby na zakupy, a że była już w okolicy, po drodze do domu zajrzała do sklepu Oxfam.
– Dzień dobry, pani W. – powitała ją Marie.
Pani Whitaker przyjrzała się jej. Marie miała usta pomalowane szminką (co prawda odcień niezupełnie jej pasował, a sama szminka nie została zbyt fachowo nałożona, ale – pomyślała pani Whitaker – to już jakiś początek) i elegancką spódnicę. Efekt był powalający.
– Witaj, moja droga – powiedziała pani Whitaker.
– W zeszłym tygodniu był u nas mężczyzna i pytał o ten drobiazg, który pani kupiła. Tamten metalowy kielich. Powiedziałam, gdzie mógłby panią znaleźć. Nie ma pani nic przeciw temu, prawda?
– Nie, moja droga – odparła pani Whitaker. – Już mnie znalazł.
– Był super. Naprawdę super. – Marie westchnęła z żalem. – Strasznie mi się podobał. Miał też wielkiego siwego konia i w ogóle – dokończyła.
Pani Whitaker zauważyła z aprobatą, że dziewczyna trzyma się bardziej prosto.
Na półce znalazła nowy romans – Jej porywająca namiętność, wydawnictwa Mills & Boon. Zabrała go, choć nie skończyła jeszcze dwóch poprzednich.
Podniosła też Romanse i legendy rycerskie i otworzyła. Książka pachniała pleśnią. Na pierwszej stronie czerwonym atramentem wypisano starannie: EX LIBRIS RYBAK.
Pani Whitaker odłożyła książkę.
Gdy wróciła do domu, Galaad już na nią czekał. Woził kolejno dzieci z sąsiedztwa na grzbiecie Grizzela.
– Cieszę się, że cię widzę – oznajmiła. – Mam kilka pudeł, które trzeba przesunąć.
Zaprowadziła go do schowka na poddaszu. Galaad posłusznie przesunął stare walizki, aby mogła dostać się do stojącej z tyłu szafy.
Wszystko wokół pokrywała gruba warstwa kurzu.
Pani Whitaker zatrzymała go tam przez większość popołudnia. Przesuwał rzeczy, podczas gdy ona ścierała kurz.
Na jednym policzku miał ranę. Nieco sztywno poruszał ręką.
Podczas porządków rozmawiali. Pani Whitaker opowiedziała mu o swym nieżyjącym mężu, Henrym. O tym, że spłaciła dom z ubezpieczenia i że ma mnóstwo rzeczy, ale nikogo, komu mogłaby je zostawić, chyba że Ronaldowi i jego żonie, ale oni lubią wyłącznie nowoczesne przedmioty. Opowiedziała, jak poznała męża podczas wojny, gdy Henry służył w ochotniczej służbie przeciwlotniczej, a ona nie dość szczelnie zaciągnęła zasłony w kuchni podczas zaciemnienia. Mówiła o potańcówkach za sześć pensów, o tym, jak wybrali się razem do Londynu, gdy skończyła się wojna, i jak pierwszy raz skosztowała wina.
Galaad opowiedział pani Whitaker o swojej matce Elaine, niestałej i szalonej, a do tego czarownicy. O dziadku, królu Pellesie, dobrym, lecz nieco rozkojarzonym, i o młodości spędzonej w zamku Bliant na Wyspie Radości. A także o ojcu, w owym czasie kompletnie szalonym, którego znał pod przydomkiem „Le Chevalier Mal Fet”. W rzeczywistości był to Lancelot z Jeziora, największy z rycerzy, przebrany i pozbawiony rozumu. Mówił też o czasach, które spędził jako giermek w Camelocie.
O piątej po południu pani Whitaker rozejrzała się po schowku i uznała, iż panujący w nim porządek zasługuje na jej aprobatę. Otworzyła okno, by przewietrzyć pomieszczenie, po czym razem zeszli na dół do kuchni, gdzie nastawiła wodę.
Galaad usiadł za stołem.
Rozwiązał wiszącą u pasa skórzaną sakwę i wyjął z niej okrągły biały kamień wielkości kuli do krykieta.
– Pani – rzekł. – To dla ciebie, jeśli oddasz mi Sangraala.
Pani Whitaker podniosła kamień. Był cięższy, niż na to wyglądał. Uniosła go do światła. W mlecznobiałym, półprzezroczystym wnętrzu połyskiwały srebrne iskierki odbijające promienie popołudniowego słońca. Kamień wydawał się ciepły w dotyku.
Gdy go tak trzymała, ogarnęło ją dziwne uczucie. W głębi ducha poczuła wszechogarniający spokój. Pokój ducha – oto właściwe określenie. Czuła ukojenie.
Niechętnie odłożyła kamień na stół.
– Bardzo ładny – mruknęła.
– To Kamień Filozoficzny, który nasz praojciec Noe zawiesił na Arce, by rzucał światło w chwilach najgłębszego mroku. Kamień ów potrafi przemieniać zwykłe metale w złoto. Ma też inne cechy – oświadczył z dumą Galaad. – A to nie wszystko. Mam jeszcze coś. Proszę. – Wyjął z sakwy jajko i wręczył jej.
Jajko było wielkości jaja gęsiego: lśniące, czarne, pokryte szkarłatnymi i białymi cętkami. Gdy pani Whitaker go dotknęła, włoski na jej karku zjeżyły się nagle. Natychmiast poczuła ogarniające ją ciepło i poczucie wolności. Usłyszała trzask odległych płomieni. Przez ułamek sekundy wydało się jej, że szybuje nad światem, wznosi się i opada na ognistych skrzydłach.
Odłożyła jajko na stół obok Kamienia Filozoficznego.
– To Jajo Feniksa – rzekł Galaad. – Pochodzi z odległej Arabii. Pewnego dnia wykluje się z niego Feniks. A gdy nadejdzie czas, ptak zbuduje sobie płomienne gniazdo, złoży jajko i umrze, by odrodzić się w ogniu w późniejszej erze świata.
– Tak mi się właśnie zdawało – powiedziała pani Whitaker.
– I wreszcie, o pani – dodał Galaad – przyniosłem ci to.
Wyjął coś z sakwy i wręczył jej. To było jabłko, najwyraźniej wyrzeźbione z jednego wielkiego rubinu, z bursztynowym ogonkiem.
Nieco nerwowo ujęła je w dłoń. Zdawało się miękkie, złudnie delikatne. Jej palce naruszyły rubinową powierzchnię. Krwistoczerwony sok spłynął po dłoni pani Whitaker.
W kuchni rozszedł się niemal niedostrzegalny magiczny zapach letnich owoców: malin, brzoskwiń, truskawek i czerwonych porzeczek. Jakby z daleka doszły ją głosy nucące pieśń do wtóru odległej muzyki.
– To jedno z jabłek Hesperyd – powiedział cicho Galaad. – Jeden kęs uleczy każdą chorobę bądź ranę, nieważne jak głęboką. Drugi przywraca młodość i urodę. Trzeci daje życie wieczne.
Pani Whitaker oblizała lepki sok z palców. Smakował niczym najlepsze wino.
W jednym momencie powróciła do niej przeszłość. Przypomniała sobie, jak to jest być młodą, mieć jędrne, szczupłe ciało słuchające wszelkich poleceń. Biec wiejską dróżką z radością niegodną damy. Dostrzegać uśmiechy mężczyzn pozdrawiających ją, bo jest szczęśliwa, jest sobą.
Pani Whitaker spojrzała na sir Galaada, najszanowniejszego z rycerzy, siedzącego w jej kuchni w całym swym splendorze.
Westchnęła.
– To wszystko, co ci przyniosłem, pani – oznajmił Galaad. – Niełatwo było mi to zdobyć.
Pani Whitaker odłożyła rubinowy owoc na stół. Przyjrzała się uważnie Kamieniowi Filozoficznemu, Jaju Feniksa i Jabłku Życia.
Potem podreptała do salonu i spojrzała na kominek, na małego porcelanowego basseta, Świętego Graala i zdjęcie nieżyjącego męża Henry’ego, z nagim torsem, uśmiechniętego, pałaszującego lody w czerni i bieli, niemal czterdzieści lat wcześniej.
Wróciła do kuchni. Czajnik zaczął już gwizdać. Nalała do imbryka odrobinę parującej wody, przepłukała go i wylała wrzątek. Następnie wsypała dwie łyżeczki herbaty i dodatkowo jedną do imbryka. Wlała resztkę wody. Wszystko to robiła w milczeniu.
W końcu odwróciła się do Galaada i spojrzała na niego.