Harry Hole. Krwawy Księżyc - Jo Nesbø - ebook + audiobook
BESTSELLER

Harry Hole. Krwawy Księżyc ebook i audiobook

Jo Nesbo

4,6

206 osób interesuje się tą książką

Opis

Życie Harry’ego Hole się rozpadło. W akcie rozpaczy ekspolicjant leci do Los Angeles, by tam zapić się na śmierć. Nieubłaganie stacza się na dno, przesiadując w barze. Tutaj poznaje podstarzałą aktorkę Lucille. Kobieta jest zadłużona na niemal milion dolarów, co może mieć śmiertelne konsekwencje. Harry wyrywa się z alkoholowego ciągu, żeby ratować nową znajomą z rąk kartelu narkotykowego.

W tym czasie w Oslo zostają zamordowane dwie dziewczyny. Główny podejrzany – potentat na rynku nieruchomości – wynajmuje Harry’ego, by udowodnił jego niewinność. Jeśli w ciągu dziesięciu dni uda się doprowadzić do wykrycia zabójcy, detektyw zdobędzie pieniądze, którymi spłaci dług Lucille.

Hole tworzy zespół złożony z taksówkarza handlującego narkotykami, skorumpowanego policjanta i chorego na raka psychologa. Zegar tyka bezlitośnie, Harry popełnia błędy, morderca bawi się ze wszystkimi w kotka i myszkę. A nad Oslo niebawem wzejdzie Krwawy Księżyc…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 675

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 19 godz. 22 min

Lektor: Mariusz Bonaszewski

Oceny
4,6 (1016 ocen)
691
247
59
12
7
Sortuj według:
Amadomek

Dobrze spędzony czas

Uwielbiam Harrego, nie zawiódł. Autor kilka razy zmylił moje typy, ale końcówka rozegrała się zgodnie z tym, co przewidziałam. Warto wygospodarować trochę więcej czasu i spokoju, bo akcja jest wartka i łatwo się zgubić, jeśli dłużej pauzje się z lekturą. Czekam na kontynuację, bo jak zwykle, Harry może jeszcze namieszać. Autor zamknął mu drzwi, ale uchylił okno...
30
Natares

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, polecam. Warta każdej poświęconej chwili.
20
Wajder

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze napisana, wątki powiązane, dobrze się czyta.
20
karock

Nie oderwiesz się od lektury

Cieszę się, że Hary Hole powrócił.
20
Szafar1

Nie oderwiesz się od lektury

Stary dobry Nesbo. Super część
20

Popularność




Za­pra­sza­my na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­na­łuBlod­måne
Pro­jekt okład­ki MA­RIUSZ BA­NA­CHO­WICZ
Ko­or­dy­na­cja pro­jek­tuKON­RAD ZA­TYL­NY
Re­dak­cjaIWO­NA GAW­RYŚ
Ko­rek­taBO­GU­SŁA­WA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicz­naLO­REM IP­SUM – Ra­do­sław Fie­do­si­chin
Co­py­ri­ght © Jo Nes­bø 2022 Pu­bli­shed by agre­ement with Sa­lo­mons­son Agen­cy Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXII (wy­da­nie elek­tro­nicz­ne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgod­ne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­to­ra, w tym nie­le­gal­ne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nio­ne.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6361-5
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bo­wa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fi­ce@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wa­le 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

PO­WIE­ŚCI Z HAR­RYM HOLE

CZŁO­WIEK NIE­TO­PERZ

KA­RA­LU­CHY

CZER­WO­NE GAR­DŁO

TRZE­CI KLUCZ

PEN­TA­GRAM

WY­BA­WI­CIEL

PIERW­SZY ŚNIEG

PAN­CER­NE SER­CE

UPIO­RY

PO­LI­CJA

PRA­GNIE­NIE

NÓŻ

KRWA­WY KSI­ĘŻYC

INNE KSI­ĄŻKI

ŁOW­CY GŁÓW

KREW NA ŚNIE­GU

WI­ĘCEJ KRWI

SYN

MAC­BETH

KRÓ­LE­STWO

ZA­ZDRO­ŚĆ

ZE­MSTA

jo­nes­bo.pl

Sło­ńce zmie­ni się w ciem­no­ść,

a ksi­ężyc w krew,

gdy przyj­dzie dzień Pa­ński,

dzień wiel­ki i strasz­ny.

Ksi­ęga Jo­ela, 3,4

PRO­LOG

– Oslo – po­wie­dział mężczy­zna, pod­no­sząc do ust szklan­kę z whi­sky.

– To jest miej­sce, któ­re ko­chasz naj­bar­dziej? – spy­ta­ła Lu­cil­le.

Za­pa­trzył się przed sie­bie, jak­by mu­siał prze­my­śleć od­po­wie­dź, za­nim kiw­nął gło­wą. Ob­ser­wo­wa­ła go, pod­czas gdy pił. Był wy­so­ki, gó­ro­wał nad nią, na­wet kie­dy sie­dział obok niej przy ba­rze. Mu­siał mieć co naj­mniej dzie­si­ęć albo na­wet dwa­dzie­ścia lat mniej niż ona, sie­dem­dzie­si­ęcio­dwu­lat­ka, cho­ciaż u al­ko­ho­li­ków trud­no okre­ślić wiek. Twarz i cia­ło miał jak­by wy­rze­źbio­ne w drew­nie, chu­de, pro­por­cjo­nal­ne i sil­ne, skó­rę bla­dą, a na no­sie ry­so­wa­ła się de­li­kat­na sia­tecz­ka nie­bie­skich ży­łek, co wraz z prze­krwio­ny­mi ocza­mi o tęczów­kach w ko­lo­rze spra­ne­go dżin­su świad­czy­ło o tym, że żył moc­no. Pił moc­no. Upa­dał moc­no. I może rów­nie moc­no ko­chał, bo w ci­ągu tego mie­si­ąca, kie­dy stał się no­wym sta­łym go­ściem w Cre­atu­res, chwi­la­mi do­strze­ga­ła ból w jego spoj­rze­niu. Był ni­czym zbi­ty pies, wy­ko­pa­ny ze sta­da, za­wsze sam, na ko­ńcu baru. Obok Bron­co, me­cha­nicz­ne­go byka, któ­re­go Ben, wła­ści­ciel baru, zwi­nął z pla­nu fil­mu Miej­ski kow­boj, gdzie wcze­śniej pra­co­wał jako re­kwi­zy­tor. Film oka­zał się gi­gan­tycz­ną kla­pą, a byk przy­po­mi­nał, że Los An­ge­les nie jest zbu­do­wa­ne na suk­ce­sach fil­mo­wych, lecz na śmiet­ni­sku, na któ­re tra­fia­ją fi­nan­so­we i ludz­kie plaj­ty. Po­nad osiem­dzie­si­ąt pro­cent fil­mów kom­plet­nie nie wy­pa­la­ło i przy­no­si­ło tyl­ko stra­ty, a mia­sto mia­ło naj­wi­ęk­szą licz­bę bez­dom­nych w ca­łych Sta­nach, i to w ta­kim za­gęsz­cze­niu, że aby zna­le­źć po­dob­ne, trze­ba by je­chać do ta­kich me­tro­po­lii jak Bom­baj. Du­sił je rów­nież ruch sa­mo­cho­do­wy; po­zo­sta­wa­ło je­dy­nie py­ta­nie, czy prze­stęp­czo­ść, prze­moc i nar­ko­ty­ki nie uprze­dzą przy­pad­kiem spa­lin. Ale sło­ńce świe­ci­ło. Tak, prze­klęta ka­li­for­nij­ska lam­pa, roz­ja­rzo­na jak ta nad fo­te­lem den­ty­stycz­nym, ni­g­dy nie ga­sła, tyl­ko świe­ci­ła bez­li­to­śnie, a w jej bla­sku cała sztucz­na bi­żu­te­ria w tym pod­ra­bia­nym mie­ście lśni­ła ni­czym praw­dzi­we dia­men­ty, ni­czym rze­czy­wi­ste hi­sto­rie o suk­ce­sie. Gdy­by lu­dzie wie­dzie­li. Tak jak wie­dzia­ła ona, Lu­cil­le, któ­ra była na ekra­nie. I poza ekra­nem.

Mężczy­zna sie­dzący obok niej zde­cy­do­wa­nie ni­g­dy nie był na ekra­nie, bo ta­kich roz­po­zna­wa­ła na­tych­miast. Ale nie wy­glądał też na jed­ne­go z tych, któ­rzy ga­pią się na ekran z po­dzi­wem, na­dzie­ją lub za­zdro­ścią. Wy­glądał ra­czej na ta­kie­go, któ­ry wszyst­ko ole­wa. Ma wła­sne spra­wy. Może mu­zyk? Ktoś w ty­pie Fran­ka Zap­py, kto gdzieś tu, w Lau­rel Ca­ny­on, two­rzy w piw­ni­cy nie­do­stęp­ne dla pu­blicz­no­ści dzie­ła i ni­g­dy nie zo­stał – ani nie zo­sta­nie – od­kry­ty?

Po pew­nym cza­sie, od­kąd ten nowy się tu po­ja­wił, za­częli z Lu­cil­le wy­mie­niać ski­nie­nia gło­wą i krót­kie po­wi­ta­nia, tak jak to ro­bią przed­po­łu­dnio­wi go­ście w ba­rze dla za­awan­so­wa­nych pi­ja­ków, ale dziś po raz pierw­szy przy­sia­dła się do nie­go i po­sta­wi­ła mu drin­ka. To zna­czy za­pła­ci­ła za drin­ka, któ­re­go już zdążył za­mó­wić, gdy zo­ba­czy­ła, że Ben od­da­je mu kar­tę kre­dy­to­wą z miną mó­wi­ącą ja­sno, że kon­to jest pu­ste.

– Ale czy Oslo ko­cha cię z wza­jem­no­ścią? – rzu­ci­ła. – Oto jest py­ta­nie.

– Ra­czej nie – od­pa­rł.

Kie­dy prze­su­nął dło­nią po szczot­ce krót­kich wło­sów bar­wy si­wie­jące­go brud­ne­go blon­du, za­uwa­ży­ła, że za­miast środ­ko­we­go pal­ca ma me­ta­lo­wą pro­te­zę. Nie był pi­ęk­nym mężczy­zną, a bli­zna ko­lo­ru wątro­by, ci­ągnąca się w kszta­łcie li­te­ry J od kąci­ka ust w stro­nę ucha, jak­by był rybą zła­pa­ną na ha­czyk, w ni­czym nie po­lep­sza­ła spra­wy. Ale miał coś w so­bie, coś brzyd­ko-ład­ne­go i tro­chę nie­bez­piecz­ne­go, coś ta­kie­go, co mie­li jej ko­le­dzy po fa­chu z tego mia­sta. Chri­sto­pher Wal­ken. Nick Nol­te. No i te sze­ro­kie bary. Cho­ciaż może tak się tyl­ko wy­da­wa­ło, bo był taki chu­dy.

– No wła­śnie, a nam aku­rat na nich naj­bar­dziej za­le­ży – stwier­dzi­ła Lu­cil­le. – Na tych, któ­rzy nie od­wza­jem­nia­ją na­szej mi­ło­ści. Wy­da­je nam się, że nas po­ko­cha­ją, je­śli tyl­ko trosz­kę bar­dziej się wy­si­li­my.

– Czym się zaj­mu­jesz? – spy­tał.

– Pi­ciem. – Wska­za­ła na wła­sną szklan­kę whi­sky. – I kar­mie­niem ko­tów.

– Mhm.

– Ale ra­czej chcia­łeś spy­tać o to, kim je­stem. A je­stem... – Wy­pi­ła łyk, za­sta­na­wia­jąc się, któ­rą wer­sję mu przed­sta­wić: tę na uży­tek to­wa­rzy­ski czy tę praw­dzi­wą. Od­sta­wi­ła szklan­kę i zde­cy­do­wa­ła się na to ostat­nie. Niech to szlag. – ...ak­tor­ką, któ­ra za­gra­ła jed­ną dużą rolę: Ju­lii. W ci­ągle naj­lep­szej fil­mo­wej wer­sji Ro­mea i Ju­lii, któ­rej nie­ste­ty już nikt nie pa­mi­ęta. Może jed­na duża rola nie brzmi zbyt im­po­nu­jąco, ale to i tak wi­ęcej niż to, na co może li­czyć wi­ęk­szo­ść ak­to­rek w tym mie­ście. Mia­łam trzech mężów, dwóch było bo­ga­ty­mi pro­du­cen­ta­mi fil­mo­wy­mi, a roz­sta­łam się z nimi po wy­ne­go­cjo­wa­niu ko­rzyst­nych wa­run­ków roz­wo­du, czy­li rów­nież osi­ągnęłam wi­ęcej niż to, na co może li­czyć wi­ęk­szo­ść ak­to­rek. Trze­cie­go, jako je­dy­ne­go z nich, ko­cha­łam. Ak­tor, ado­nis bez gro­sza przy du­szy, bez dys­cy­pli­ny i bez su­mie­nia. Wy­dał wszyst­kie moje pie­ni­ądze, a po­tem mnie zo­sta­wił. Na­dal go ko­cham, oby się sma­żył w pie­kle.

Do­pi­ła resz­tę drin­ka, od­sta­wi­ła szklan­kę na bar i za­sy­gna­li­zo­wa­ła Be­no­wi, że chce jesz­cze jed­ne­go.

– No a po­nie­waż za­wsze tra­cę gło­wę dla tego, cze­go nie mogę do­stać, to po­sta­wi­łam pie­ni­ądze, któ­rych nie mam, na pro­jekt fil­mo­wy, ku­szący wiel­ką rolą dla star­szej pani. Pro­jekt z in­te­li­gent­nym sce­na­riu­szem, ak­to­ra­mi, któ­rzy na­praw­dę po­tra­fią grać, i re­ży­se­rem, któ­ry chce dać wi­dzom coś do re­flek­sji. Krót­ko mó­wi­ąc, na pro­jekt z góry ska­za­ny na nie­po­wo­dze­nie, co ro­zu­mie­ją wszy­scy roz­sąd­ni lu­dzie. Taka więc je­stem, prze­gra­na ma­rzy­ciel­ka, ty­po­wa An­ge­le­no.

Mężczy­zna z bli­zną w kszta­łcie li­te­ry J lek­ko się uśmiech­nął.

– Okej, na tym moja au­to­iro­nia się wy­czer­pa­ła – po­wie­dzia­ła Lu­cil­le. – Jak ci na imię?

– Har­ry.

– Mało mó­wisz, Har­ry.

– Mhm.

– Szwed?

– Nor­weg.

– Ucie­kasz przed czy­mś?

– A tak wy­glądam?

– Ow­szem. Wi­dzę, że no­sisz ob­rącz­kę. Je­steś żo­na­ty?

– Żona nie żyje.

– Aha. Ucie­kasz od ża­ło­by. – Lu­cil­le unio­sła szklan­kę do to­a­stu. – A chcesz wie­dzieć, któ­re miej­sce ja ko­cham naj­moc­niej? Wła­śnie to, Lau­rel Ca­ny­on, ale nie z cza­sów obec­nych, tyl­ko z ko­ńców­ki lat sze­śćdzie­si­ątych. Szko­da, że cię tu wte­dy nie było, Har­ry. Je­śli już się uro­dzi­łeś.

– Tak, tyle zro­zu­mia­łem.

Wska­za­ła na opra­wio­ne w ram­ki fo­to­gra­fie na ścia­nie za ple­ca­mi Bena.

– Wszy­scy ci mu­zy­cy, któ­rzy się tu wte­dy kręci­li: Cros­by, Stills, Nash i... Jak się na­zy­wał ten ostat­ni?

Har­ry znów się uśmiech­nął.

– The Ma­mas and the Pa­pas – ci­ągnęła. – Ca­ro­le King. Ja­mes Tay­lor. Joni Mit­chell. – Skrzy­wi­ła się. – Wy­gląda­ła i śpie­wa­ła jak dziew­czyn­ka ze szkó­łki nie­dziel­nej, ale za­da­wa­ła się z wi­ęk­szo­ścią tych, któ­rych wy­mie­ni­łam. Na­wet Le­onar­da zła­pa­ła w swo­je szpo­ny. Miesz­kał tu z nią przez ja­kiś mie­si­ąc. Wy­po­ży­czy­ła mi go na jed­ną noc.

– Le­onar­da Co­he­na?

– We wła­snej oso­bie. Świet­ny, ko­cha­ny fa­cet. Na­uczył mnie cze­goś o pi­sa­niu ry­mo­wa­nych stro­fek. Mó­wił, że wi­ęk­szo­ść lu­dzi robi głu­pio, za­czy­na­jąc od jed­ne­go do­bre­go zda­nia, a w na­stęp­nym do­pi­su­jąc coś śred­nie­go z awa­ryj­nym ry­mem. Tym­cza­sem cała sztu­ka po­le­ga na umiesz­cze­niu rymu awa­ryj­ne­go wła­śnie w pierw­szym zda­niu, bo wte­dy nikt nie zwró­ci na to uwa­gi. Je­śli wpad­nie ci do gło­wy ta­kie pi­ęk­ne zda­nie: Your hair on the pil­low like a sle­epy gol­den storm, a po­tem – żeby się ry­mo­wa­ło – do­pi­su­jesz ba­nal­ne: We made love in the mor­ning, our kis­ses deep and warm, to wszyst­ko po­psu­łeś. Ale je­śli zmie­nisz ko­lej­no­ść i na­pi­szesz: We made love in the mor­ning, our kis­ses deep and warm, your hair on the pil­low like a sle­epy gol­den storm, to wte­dy oba te zda­nia zy­sku­ją na­tu­ral­ną ele­gan­cję. Tak to sły­szy­my, bo wy­da­je nam się, że au­tor my­śli w tej sa­mej ko­lej­no­ści, co pi­sze. Nic dziw­ne­go, bo jako lu­dzie je­ste­śmy prze­cież prze­ko­na­ni, że to, co się dzie­je, jest kon­se­kwen­cją tego, co wy­da­rzy­ło się wcze­śniej, a nie od­wrot­nie.

– Mhm. Czy­li że to, co się dzie­je, jest kon­se­kwen­cją tego, co do­pie­ro się wy­da­rzy.

– No wła­śnie, Har­ry! Ro­zu­miesz?

– Nie je­stem pe­wien. Masz ja­kieś przy­kła­dy?

– Ja­sne. – Do­pi­ła drin­ka.

Mu­siał wy­chwy­cić coś w jej to­nie, bo za­uwa­ży­ła, że unió­sł brew i szyb­ko prze­ska­no­wał wzro­kiem lo­kal.

– Te­raz, w tej chwi­li, mó­wię ci, że za­dłu­ży­łam się na pro­jekt fil­mo­wy – po­wie­dzia­ła, spo­gląda­jąc na za­ku­rzo­ny par­king przed ba­rem, wi­docz­ny przez brud­ne okno z opusz­czo­ny­mi do po­ło­wy ro­le­ta­mi. – To nie przy­pa­dek, tyl­ko kon­se­kwen­cja tego, co się wy­da­rzy. Bo obok mo­je­go sa­mo­cho­du stoi za­par­ko­wa­ny bia­ły ca­ma­ro.

– Z dwo­ma fa­ce­ta­mi w środ­ku – uzu­pe­łnił Har­ry. – Stoi tak już od dwu­dzie­stu mi­nut.

Po­ki­wa­ła gło­wą. Wła­śnie po­twier­dził, że nie po­my­li­ła się co do jego pro­fe­sji.

– Dziś rano za­uwa­ży­łam ten wóz przed swo­im do­mem na gó­rze w Ca­ny­on. To nie był ża­den szok. Już mnie ostrze­ga­li, za­po­wie­dzie­li, że wy­ślą win­dy­ka­to­rów. Oczy­wi­ście nie ta­kich z cer­ty­fi­ka­tem. Bo ta po­życz­ka nie zo­sta­ła wzi­ęta w ban­ku, że się tak wy­ra­żę. Kie­dy te­raz wyj­dę do sa­mo­cho­du, któ­ryś z nich praw­do­po­dob­nie będzie miał mi coś do po­wie­dze­nia. Przy­pusz­czam, że na tym po­prze­sta­ną. To zna­czy na ostrze­że­niach i gro­źbach.

– Mhm. Dla­cze­go mi o tym mó­wisz?

– Bo je­steś po­li­cjan­tem.

Znów ta unie­sio­na brew.

– Tak?

– Mój oj­ciec był po­li­cjan­tem, a was naj­wy­ra­źniej da się roz­po­znać na ca­łym świe­cie. Cho­dzi o to, że chcę cię pro­sić, że­byś mnie stąd ob­ser­wo­wał. A gdy­by ten gość za­czął krzy­czeć i gro­zić, to chcę, że­byś wy­sze­dł na ze­wnątrz i... no wła­śnie, wy­glądał jak po­li­cjant, wte­dy się od­cze­pią. Cho­ciaż je­stem prze­ko­na­na, że do ni­cze­go nie doj­dzie, to jed­nak po­czu­ję się tro­chę bez­piecz­niej, je­śli będziesz miał na mnie oko.

Har­ry ob­rzu­cił ją ba­daw­czym spoj­rze­niem.

– Okej – po­wie­dział po pro­stu.

Lu­cil­le była za­sko­czo­na. Czy nie za ła­two dał się prze­ko­nać? Przy tym miał jed­nak w oczach coś so­lid­ne­go, co spra­wia­ło, że mu ufa­ła. No ale z dru­giej stro­ny za­ufa­ła też ado­ni­so­wi. Jak rów­nież re­ży­se­ro­wi i pro­du­cen­to­wi. No i w ogó­le.

– Wo­bec tego idę – oświad­czy­ła.

***

Har­ry Hole trzy­mał szklan­kę w ręku. Wsłu­chi­wał się w le­d­wie sły­szal­ny syk top­nie­jących ko­stek lodu. Nie pił. Był spłu­ka­ny, do­ta­rł do kre­su dro­gi i za­mie­rzał dłu­go cie­szyć się tym drin­kiem. Za­wie­sił wzrok na zdjęciu za ba­rem. Przed­sta­wia­ło Char­le­sa Bu­kow­skie­go, jed­ne­go z jego ulu­bio­nych pi­sa­rzy z lat mło­dzie­ńczych, na pla­cy­ku przed Cre­atu­res. Ben mó­wił, że fo­to­gra­fię zro­bio­no w la­tach sie­dem­dzie­si­ątych. Bu­kow­ski stał, obej­mu­jąc kum­pla ra­mie­niem, chy­ba o wscho­dzie sło­ńca; obaj mie­li ha­waj­skie ko­szu­le, roz­my­te spoj­rze­nia, źre­ni­ce jak punk­ci­ki i trium­fal­ne uśmie­chy, jak­by wła­śnie do­tar­li do bie­gu­na pó­łnoc­ne­go po wy­jąt­ko­wo męczącej prze­pra­wie.

Har­ry opu­ścił oczy na kar­tę kre­dy­to­wą, któ­rą Ben rzu­cił przed nim na kon­tu­ar.

Pu­sta. Opró­żnio­na. Nic wi­ęcej nie zo­sta­ło. Mis­sion ac­com­pli­shed. A mi­sja po­le­ga­ła wła­śnie na tym, na pi­ciu do cza­su, aż nie zo­sta­nie już nic wi­ęcej. Nie będzie żad­nych pie­ni­ędzy, żad­nych dni, żad­nej przy­szło­ści. Po­zo­sta­wa­ło je­dy­nie spraw­dzić, czy jest dość od­wa­żny – albo dość tchórz­li­wy – aże­by to wszyst­ko za­ko­ńczyć. W jego po­ko­ju w pen­sjo­na­cie le­żał pod ma­te­ra­cem sta­ry pi­sto­let Be­ret­ta. Ku­pił go za dwa­dzie­ścia pięć do­la­rów od bez­dom­nych miesz­ka­jących w nie­bie­skich na­mio­tach w dziel­ni­cy Skid Row. W środ­ku były trzy kule. Uło­żył kar­tę pła­sko w dło­ni i za­gi­ął wo­kół niej pal­ce. Od­wró­cił się i wyj­rzał przez okno. Pa­trzył na star­szą pa­nią, gdy wy­szła na par­king. Była taka drob­na. De­li­kat­na, kru­cha i sil­na jak wró­bel. W be­żo­wych spodniach i pa­su­jącym do nich ko­lo­rem krót­kim ża­kie­cie. Jej ar­cha­icz­ny, ale gu­stow­ny styl miał w so­bie coś z lat osiem­dzie­si­ątych. Tak ubra­na wpa­da­ła do baru co­dzien­nie przed po­łud­niem. Ro­bi­ła en­tré. Przed pu­blicz­no­ścią li­czącą od dwóch do ośmiu osób.

„Lu­cil­le is here!” – ob­wiesz­czał zwy­kle Ben i nie­pro­szo­ny za­czy­nał szy­ko­wać jej sta­łą tru­ci­znę, whi­sky sour.

Ale to nie spo­sób, w jaki Lu­cil­le sztur­mem zdo­by­wa­ła prze­strzeń, ko­ja­rzył się Har­ry’emu z mat­ką, któ­ra zma­rła w Szpi­ta­lu Ra­do­wym, gdy miał pi­ęt­na­ście lat, po­zo­sta­wia­jąc w jego ser­cu pierw­szą dziu­rę po kuli. Z mat­ką ko­ja­rzy­ło mu się ła­god­ne, śmie­jące się, a jed­no­cze­śnie smut­ne spoj­rze­nie Lu­cil­le, ta­kie jak u do­brej, ale zre­zy­gno­wa­nej du­szy. Tro­ska oka­zy­wa­na in­nym, gdy py­ta­ła o najświe­ższe wie­ści do­ty­czące do­le­gli­wo­ści zdro­wot­nych, ży­cia uczu­cio­we­go i naj­bli­ższych. A ta­kże to, że po­zwo­li­ła Har­ry’emu w spo­ko­ju sie­dzieć przy ba­rze w dru­gim ko­ńcu lo­ka­lu. Wła­śnie to ko­ja­rzy­ło mu się z mat­ką, ma­ło­mów­ną ko­bie­tą będącą wie­żą kon­tro­l­ną ro­dzi­ny, jej ośrod­kiem ner­wo­wym, po­ci­ąga­jącą za sznur­ki tak dys­kret­nie, że ła­two było uwie­rzyć, iż to oj­ciec o wszyst­kim de­cy­du­je. Z mat­ką, któ­ra mia­ła ta­kie bez­piecz­ne ob­jęcia, któ­ra za­wsze ro­zu­mia­ła, któ­rą za­wsze ko­chał po­nad wszyst­ko, przez co sta­ła się rów­nież jego sła­bo­ścią. Tak jak wte­dy, w dru­giej kla­sie, kie­dy roz­le­gło się ostro­żne pu­ka­nie do drzwi i w pro­gu sta­nęła mat­ka z dru­gim śnia­da­niem, któ­re Har­ry za­po­mniał za­brać z domu. Od­ru­cho­wo roz­pro­mie­nił się na jej wi­dok, ale za­raz usły­szał śmie­chy ko­le­gów, wy­ma­sze­ro­wał więc do niej na ko­ry­tarz i z wście­kło­ścią oznaj­mił, że przy­no­si mu wstyd i żeby za­raz stąd szła, a on nie musi jeść. Po­sła­ła mu tyl­ko smut­ny uśmiech, wręczy­ła ka­nap­ki, po­gła­dzi­ła go po po­licz­ku i ode­szła. Pó­źniej już ni­g­dy do tego nie wra­ca­ła. Oczy­wi­ście zro­zu­mia­ła, tak jak za­wsze. A on, kie­dy po­ło­żył się wie­czo­rem, ta­kże zro­zu­miał. Że to nie przez nią czuł się nie­przy­jem­nie, tyl­ko dla­te­go, że wszy­scy to wi­dzie­li. Jego mi­ło­ść. Jego wra­żli­wo­ść. W na­stęp­nych la­tach wie­le razy chciał ją za to prze­pro­sić, ale chy­ba wy­szło­by głu­pio.

Na wy­sy­pa­nym żwi­rem pla­cy­ku pod­nio­sła się chmu­ra ku­rzu, któ­ra na mo­ment oto­czy­ła Lu­cil­le przy­trzy­mu­jącą oku­la­ry prze­ciw­sło­necz­ne. Drzwicz­ki po stro­nie pa­sa­że­ra się otwo­rzy­ły, z bia­łe­go ca­ma­ro wy­sia­dł mężczy­zna w ciem­nych oku­la­rach i czer­wo­nej ko­szul­ce polo. Sta­nął przed sa­mo­cho­dem, za­gra­dza­jąc Lu­cil­le dro­gę do jej auta.

Har­ry spo­dzie­wał się, że będzie ob­ser­wo­wał roz­mo­wę tych dwoj­ga. Mężczy­zna jed­nak zro­bił krok do przo­du, chwy­cił Lu­cil­le za ra­mię i za­czął ją ci­ągnąć w stro­nę ca­ma­ro. Har­ry zo­ba­czył, że pi­ęty bu­tów Lu­cil­le za­pa­da­ją się w żwir. A te­raz za­uwa­żył też, że ta­bli­ce re­je­stra­cyj­ne ca­ma­ro nie są ame­ry­ka­ńskie. W jed­nej chwi­li po­de­rwał się ze sto­łka. Pod­bie­gł do drzwi, otwo­rzył je łok­ciem i ośle­pio­ny bla­skiem sło­ńca o mało nie spa­dł z dwóch stop­ni. Uświa­do­mił so­bie, że da­le­ko mu do trze­źwo­ści. Ob­ró­cił się w stro­nę tam­tych sa­mo­cho­dów. Oczy stop­nio­wo przy­wy­ka­ły do świa­tła. Za par­kin­giem, po dru­giej stro­nie dro­gi wi­jącej się przez zie­lo­ne zbo­cze wzgó­rza, znaj­do­wał się sen­ny pod­miej­ski sklep, Har­ry nie do­strze­gł jed­nak ni­ko­go oprócz tego mężczy­zny i ci­ągni­ętej w stro­nę ca­ma­ro Lu­cil­le.

– Po­li­ce! – za­wo­łał. – Let her go!

– Ple­ase stay out of this, sir! – od­krzyk­nął mężczy­zna.

Har­ry do­sze­dł do wnio­sku, że ten czło­wiek musi mieć taką samą prze­szło­ść jak on, bo je­dy­nie po­li­cjan­ci w po­dob­nych sy­tu­acjach wy­ra­ża­ją się rów­nie uprzej­mie. Wie­dział ta­kże, że fi­zycz­na in­ter­wen­cja jest nie­unik­nio­na, a w wy­pad­ku wal­ki wręcz re­gu­ła nu­mer je­den jest pro­sta: „Nie cze­kaj. Ten, kto ata­ku­je jako pierw­szy i z mak­sy­mal­ną agre­sją, wy­gry­wa”. Dla­te­go się nie za­trzy­mał, a tam­ten dru­gi mu­siał po­jąć jego za­mia­ry, bo pu­ścił Lu­cil­le, jed­no­cze­śnie si­ęga­jąc za ple­cy. Kie­dy znów wy­su­nął rękę, za­ci­skał dłoń na błysz­czącym pi­sto­le­cie, któ­ry Har­ry na­tych­miast roz­po­znał. Glock 17. Wy­ce­lo­wa­ny te­raz pro­sto w nie­go.

Har­ry zwol­nił, ale da­lej sze­dł w kie­run­ku mężczy­zny. Zza pi­sto­le­tu wi­dział jego ce­lu­jące oko, a mimo war­ko­tu prze­je­żdża­jące­go dro­gą pick-upa usły­szał sło­wa:

– Niech pan wra­ca tam, skąd pan przy­sze­dł. Na­tych­miast!

Ale Har­ry wci­ąż kie­ro­wał się w jego stro­nę. Zo­rien­to­wał się, że w pra­wej ręce ci­ągle trzy­ma kar­tę kre­dy­to­wą. Czy wła­śnie tak miał sko­ńczyć? W pa­lącym sło­ńcu na za­ku­rzo­nym par­kin­gu w ob­cym kra­ju, jako lek­ko wsta­wio­ny ban­krut? Usi­łu­jący zro­bić to, cze­go nie uda­ło mu się zro­bić dla mat­ki ani dla ni­ko­go spo­śród tych, na któ­rych kie­dy­kol­wiek mu za­le­ża­ło?

Przy­mknął oczy i za­ci­snął pal­ce wo­kół kar­ty, for­mu­jąc z dło­ni dłu­to.

Na­gle roz­brzmiał mu w gło­wie ty­tuł pio­sen­ki Le­onar­da Co­he­na, któ­rej frag­ment błęd­nie za­cy­to­wa­ła Lu­cil­le: Hey, That’s No Way To Say Go­od­bye.

Cho­le­ra, rze­czy­wi­ście.

1

Pi­ątek

Była ósma wie­czór, a od chwi­li gdy wrze­śnio­we sło­ńce za­szło nad Oslo, mi­nęło pół go­dzi­ny. Mi­nęła też pora kła­dze­nia się spać dla trzy­lat­ków.

Ka­tri­ne Bratt wes­tchnęła i szep­nęła do te­le­fo­nu:

– Nie mo­żesz za­snąć, skar­bie?

– Bab­cia bzyd­ko śpie­wa – od­po­wie­dział jej dzie­cin­ny gło­sik, któ­re­mu to­wa­rzy­szy­ło po­ci­ąga­nie no­sem. – Dzie je­steś?

– Skar­bie, mu­sia­łam iść do pra­cy, ale nie­dłu­go wró­cę do domu. Chcesz, żeby mama ci za­śpie­wa­ła?

– Tak.

– Ale mu­sisz za­mknąć oczka.

– Do­bze.

– Ko­zio­łecz­ka?

– Tak.

Ka­tri­ne ni­skim, głębo­kim gło­sem za­częła śpie­wać me­lan­cho­lij­ną pio­sen­kę: Ko­zio­łecz­ku czar­ny mój, szu­ka cię pa­stu­szek twój.

Nie mia­ła po­jęcia, dla­cze­go dzie­ci od po­nad stu lat chcą być lu­la­ne do snu hi­sto­ryj­ką o wy­stra­szo­nym chłop­cu, któ­ry się za­sta­na­wia, dla­cze­go jego ulu­bio­ny czar­ny ko­zio­łek nie wra­ca do domu z pa­stwi­ska, i boi się, że po­rwał go nie­dźwie­dź, a te­raz roz­szar­pa­ny ulu­bie­niec leży mar­twy gdzieś w gó­rach.

A jed­nak już po jed­nej zwrot­ce usły­sza­ła, że Gert od­dy­cha rów­niej i głębiej, po na­stęp­nej zaś w te­le­fo­nie roz­le­gł się szept te­ścio­wej:

– Za­snął.

– Dzi­ęku­ję. – Ka­tri­ne ku­ca­ła tak dłu­go, że te­raz mu­sia­ła po­de­przeć się ręką. – Wró­cę naj­szyb­ciej, jak będę mo­gła.

– Nie spiesz się, moja dro­ga. I to ja po­win­nam dzi­ęko­wać za to, że chcesz nas tu­taj. Wiesz, kie­dy śpi, jest taki po­dob­ny do Bjør­na.

Ka­tri­ne prze­łk­nęła śli­nę. Jak zwy­kle nie zdo­ła­ła od­po­wie­dzieć na ta­kie stwier­dze­nie. Nie dla­te­go, że nie tęsk­ni­ła za Bjør­nem, nie dla­te­go, że nie cie­szy­ła się, że ro­dzi­ce Bjør­na wi­dzą go w Ger­cie. To po pro­stu była nie­praw­da.

Sku­pi­ła się na tym, co mia­ła przed sobą.

– Nie­zła ko­ły­san­ka – stwier­dził Sung-min Lar­sen, któ­ry pod­sze­dł i kuc­nął obok niej. – „Może mar­twy le­żysz gdzieś”.

– Wiem, ale on nie chce nic in­ne­go – od­pa­rła Ka­tri­ne.

– No to mu­sisz ją śpie­wać – rze­kł z uśmie­chem Sung-min.

Ka­tri­ne po­ki­wa­ła gło­wą.

– Za­sta­na­wia­łeś się kie­dyś nad tym, że jako dzie­ci ocze­ku­je­my od ro­dzi­ców bez­wa­run­ko­wej mi­ło­ści, nie da­jąc im nic w za­mian? Wła­ści­wie je­ste­śmy pa­so­ży­ta­mi. Po­tem do­ra­sta­my i wszyst­ko to­tal­nie się zmie­nia. Jak sądzisz, w któ­rym do­kład­nie mo­men­cie tra­ci­my wia­rę w to, że mo­że­my być ko­cha­ni bez­wa­run­ko­wo, tyl­ko za to, że je­ste­śmy tacy, jacy je­ste­śmy?

– Kie­dy ona tę wia­rę stra­ci­ła? O to py­tasz?

– Tak.

Spo­gląda­li na zwło­ki mło­dej ko­bie­ty le­żące na le­śnym po­szy­ciu. Spodnie i majt­ki mia­ła ści­ągni­ęte aż do ko­stek, ale su­wak cien­kiej pu­cho­wej kurt­ki był za­su­ni­ęty. W bla­sku usta­wio­nych mi­ędzy drze­wa­mi re­flek­to­rów gru­py pra­cu­jącej na miej­scu zda­rze­nia jej twarz, zwró­co­na ku gwia­ździ­ste­mu nie­bu, wy­da­wa­ła się kre­do­wo­bia­ła. Ma­ki­jaż – któ­ry wy­glądał tak, jak­by kil­ka­krot­nie się roz­pły­wał i znów za­sty­gał – uło­żył się w smu­gi. Zbom­bar­do­wa­ne środ­ka­mi che­micz­ny­mi blond wło­sy le­pi­ły się do jed­nej stro­ny twa­rzy. War­gi były wy­pcha­ne si­li­ko­nem, a sztucz­ne rzęsy ster­cza­ły jak okap nad jed­nym okiem, któ­re się za­pa­dło i mar­two pa­trzy­ło gdzieś poza nich. Zwie­sza­ły się też nad dru­gim okiem, któ­re­go jed­nak nie było – zo­stał po nim tyl­ko pu­sty oczo­dół. Może wła­śnie dzi­ęki wszyst­kim tym pra­wie nie­roz­kła­dal­nym sztucz­nym sub­stan­cjom zwło­ki zdo­ła­ły się za­cho­wać w mia­rę do­brze.

– Za­kła­dam, że to Su­san­ne An­der­sen – po­wie­dział Sung-min.

– Ja też – po­twier­dzi­ła Ka­tri­ne.

Tych dwo­je śled­czych pra­co­wa­ło w ró­żnych wy­dzia­łach po­li­cji: ona w Wy­dzia­le Za­bójstw w Ko­men­dzie Okręgo­wej Po­li­cji w Oslo, on w KRI­POS. Za­gi­ni­ęcie dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­niej Su­san­ne An­der­sen zgło­szo­no sie­dem­na­ście dni wcze­śniej. Ostat­ni raz uchwy­ci­ła ją ka­me­ra mo­ni­to­rin­gu na sta­cji ko­lej­ki Skul­le­rud w od­le­gło­ści oko­ło dwu­dzie­stu mi­nut mar­szu od miej­sca, w któ­rym znaj­do­wa­li się te­raz. Je­dy­nym śla­dem po dru­giej z za­gi­nio­nych ko­biet, dwu­dzie­sto­sied­mio­let­niej Ber­ti­ne Ber­til­sen, był jej sa­mo­chód, któ­ry zna­le­zio­no po­zo­sta­wio­ny na par­kin­gu przy Gre­fsen­kol­len na te­re­nie spa­ce­ro­wym w zu­pe­łnie in­nej części mia­sta. Le­żąca przed nimi ko­bie­ta mia­ła ja­sne wło­sy, co zga­dza­ło się z za­re­je­stro­wa­nym przez ka­me­rę wi­ze­run­kiem Su­san­ne, pod­czas gdy Ber­ti­ne – we­dług krew­nych i przy­ja­ciół – ostat­nio była bru­net­ką. Po­nad­to de­nat­ka nie mia­ła żad­nych ta­tu­aży na od­sło­ni­ętych częściach cia­ła, na­to­miast Ber­ti­ne po­win­na mieć wy­ta­tu­owa­ne na ko­st­ce logo Lo­uisa Vu­it­to­na.

Wrze­sień był do tej pory sto­sun­ko­wo chłod­ny i su­chy, a prze­bar­wie­nia skó­ry – nie­bie­skie, fio­le­to­we, żó­łte, brązo­we – pa­so­wa­ły do przy­pusz­cze­nia, że cia­ło leży tu już od bli­sko trzech ty­go­dni. Świad­czył o tym odór ga­zów two­rzących się w zwło­kach i po pew­nym cza­sie wy­do­by­wa­jących się ze wszyst­kich otwo­rów cia­ła. Ka­tri­ne zwró­ci­ła rów­nież uwa­gę na bia­ły ob­szar cie­niut­kich wło­sków pod noz­drza­mi: ple­śń. W du­żej ra­nie na szyi ro­iły się żó­łto­bia­łe śle­pe lar­wy much. Ka­tri­ne wi­dy­wa­ła taki ob­ra­zek już na tyle często, że nie re­ago­wa­ła na to ja­koś spe­cjal­nie. Mu­chy pluj­ki są mimo wszyst­ko – cy­tu­jąc Har­ry’ego – rów­nie wier­ne jak ki­bi­ce Li­ver­po­olu. Po­ja­wia­ją się bez względu na porę dnia, miej­sce i po­go­dę już w ci­ągu go­dzi­ny, przy­ci­ąga­ne za­pa­chem tri­siarcz­ku di­me­ty­lu, któ­ry cia­ło za­czy­na wy­dzie­lać w mo­men­cie śmier­ci. Sa­mi­ce skła­da­ją jaja, a wy­klu­te z nich kil­ka dni pó­źniej lar­wy że­ru­ją na gni­jącym mi­ęsie. Prze­po­czwa­rza­ją się, po­czwar­ki prze­obra­ża­ją się w mu­chy, któ­re znów szu­ka­ją zwłok, gdzie będą mo­gły zło­żyć jaja, a po mie­si­ącu umie­ra­ją. Tak wy­gląda cykl ich ży­cia. Nie­wie­le się ró­żni­ący od na­sze­go, po­my­śla­ła Ka­tri­ne. A ra­czej od mo­je­go.

Ro­zej­rza­ła się. Ubra­ni na bia­ło tech­ni­cy kry­mi­na­li­stycz­ni po­ru­sza­li się wśród drzew ni­czym bez­sze­lest­ne du­chy, wy­wo­łu­jąc strasz­ne cie­nie za ka­żdym ra­zem, gdy roz­bły­ska­ły lam­py ich apa­ra­tów. Las był duży. W za­sa­dzie lasy Øst­mar­ka ci­ągnęły się ca­ły­mi ki­lo­me­tra­mi aż do Szwe­cji. Na cia­ło na­tknął się bie­gacz, czy może ra­czej jego pies, któ­ry po spusz­cze­niu ze smy­czy skręcił z wąskiej ście­żki mi­ędzy drze­wa. Było już ciem­no, więc mężczy­zna, któ­ry bie­gał z czo­łów­ką, ru­szył za psem, na­wo­łu­jąc, aż w ko­ńcu go zna­la­zł, mer­da­jące­go ogo­nem przy zwło­kach. O tym mer­da­niu co praw­da nie wspo­mnia­no, ale Ka­tri­ne wła­śnie tak to so­bie wy­obra­ża­ła.

– Su­san­ne An­der­sen – szep­nęła, choć nie bar­dzo wie­dzia­ła do kogo. Może do zma­rłej, w ra­mach po­cie­chy i za­pew­nie­nia, że wresz­cie zo­sta­ła zna­le­zio­na i zi­den­ty­fi­ko­wa­na.

Przy­czy­na śmier­ci wy­da­wa­ła się oczy­wi­sta. Ci­ęcie, któ­rym ko­bie­cie po­de­rżni­ęto gar­dło, bie­gło przez smu­kłą szy­ję ni­czym uśmiech. Z wi­ęk­szo­ścią krwi roz­pra­wi­ły się lar­wy, owa­dy, a może i inne zwie­rzęta, lecz mimo to Ka­tri­ne do­strze­gła śla­dy roz­bry­zgu na krze­win­kach i pniu drze­wa.

– Za­bi­to ją w tym miej­scu – stwier­dzi­ła.

– Na to wy­gląda – przy­znał Sung-min. – My­ślisz, że zo­sta­ła zgwa­łco­na? Czy wy­ko­rzy­sta­na już po śmier­ci?

– Wy­ko­rzy­sta­na pó­źniej. – Ka­tri­ne oświe­tli­ła la­tar­ką dło­nie Su­san­ne. – Nie ma po­ła­ma­nych pa­znok­ci, żad­nych śla­dów wal­ki. Ale spró­bu­ję na­mó­wić pa­to­lo­gów, żeby prze­pro­wa­dzi­li w week­end przy­naj­mniej oględzi­ny ze­wnętrz­ne, zo­ba­czy­my, co o tym my­ślą.

– Sek­cja?

– Ra­czej nie wcze­śniej niż w po­nie­dzia­łek, na nic in­ne­go nie mo­żna li­czyć.

Sung-min wes­tchnął.

– No tak. A od­na­le­zie­nie gdzieś na Gre­fsen­kol­len Ber­ti­ne Ber­til­sen, zgwa­łco­nej i z po­de­rżni­ętym gar­dłem, po­zo­sta­je za­pew­ne kwe­stią cza­su.

Ka­tri­ne po­ki­wa­ła gło­wą. Z Sung-mi­nem po­zna­li się le­piej w ci­ągu ostat­nie­go roku. Po­twier­dzi­ła się jego sła­wa jed­ne­go z naj­lep­szych śled­czych z KRI­POS. Wie­le osób uwa­ża­ło, że Sung-min przej­mie funk­cję sze­fa Wy­dzia­łu Śled­cze­go KRI­POS w dniu, gdy ze sta­no­wi­ska ustąpi Ole Win­ter, i że będzie to zmia­na na lep­sze. Nie dało się tego wy­klu­czyć, lecz zna­le­źli się rów­nież tacy, któ­rzy wy­ra­ża­li po­wąt­pie­wa­nie w słusz­no­ść tego, by naj­lep­szą jed­nost­ką śled­czą w kra­ju kie­ro­wał ad­op­to­wa­ny w dzie­ci­ństwie z Ko­rei Po­łu­dnio­wej gej, któ­ry w do­dat­ku nosi się jak An­glik z wy­ższych sfer. Jego kla­sycz­na my­śliw­ska twe­edo­wa kurt­ka i za­mszo­we buty po­zo­sta­wa­ły w sil­nym kon­tra­ście z lek­ką pu­chów­ką mar­ki Pa­ta­go­nia i spor­to­wy­mi bu­ta­mi z go­re­tek­sem Ka­tri­ne. Bjørn mó­wił nie­raz o tren­dzie gorp­co­re – mi­ędzy­na­ro­do­wym, jak zro­zu­mia­ła Ka­tri­ne, i po­le­ga­jącym na cho­dze­niu do pubu w ubra­niu od­po­wied­nim na wy­pra­wę w wy­so­kie góry. Sama okre­śla­ła to jako do­sto­so­wa­nie się do ży­cia w roli mat­ki ma­łe­go dziec­ka. Mu­sia­ła jed­nak przy­znać, że jej bar­dziej sto­no­wa­ny i prak­tycz­ny styl ubie­ra­nia się wy­ni­kał ta­kże stąd, iż nie była już mło­dą, zbun­to­wa­ną, uta­len­to­wa­ną śled­czą, tyl­ko sze­fo­wą Wy­dzia­łu Za­bójstw.

– Jak sądzisz, co to jest? – spy­tał Sung-min.

Wie­dzia­ła, że Lar­sen my­śli tak samo jak ona. I że żad­ne z nich nie ma od­wa­gi wy­mó­wić tych słów na głos. Jesz­cze nie.

Ka­tri­ne od­chrząk­nęła.

– Naj­pierw mu­si­my od­nie­ść się do tego, co tu mamy, i zro­zu­mieć, co się wy­da­rzy­ło.

– Zga­dzam się.

Mia­ła na­dzie­ję, że te sło­wa, „zga­dzam się”, będzie w nad­cho­dzącym cza­sie często sły­sza­ła od KRI­POS. Oczy­wi­ście cie­szy­ła się z wszel­kiej po­mo­cy, jaką mo­gli otrzy­mać. KRI­POS zgło­si­ła swo­ją go­to­wo­ść już od mo­men­tu, gdy rów­no ty­dzień po za­gi­ni­ęciu Su­san­ne wpły­nęło za­wia­do­mie­nie o za­gi­ni­ęciu Ber­ti­ne Ber­til­sen, i to w za­ska­ku­jąco po­dob­nych oko­licz­no­ściach. Obie ko­bie­ty wy­pra­wi­ły się gdzieś we wtor­ko­wy wie­czór, nie mó­wi­ąc żad­nej z osób, z któ­ry­mi roz­ma­wia­ła po­li­cja, do­kąd ani po co się wy­bie­ra­ją, i ni­g­dy wi­ęcej się nie po­ja­wi­ły. Poza tym łączy­ło je też coś in­ne­go. Gdy wy­szło to na jaw, po­li­cja po­rzu­ci­ła swo­ją głów­ną teo­rię mó­wi­ącą, że Su­san­ne ule­gła ja­kie­muś wy­pad­ko­wi albo ode­bra­ła so­bie ży­cie.

– Świet­nie, wo­bec tego tak ro­bi­my – zde­cy­do­wa­ła Ka­tri­ne, wsta­jąc. – Za­raz za­mel­du­ję sze­fo­wej.

Mu­sia­ła chwi­lę po­stać, za­nim od­zy­ska­ła czu­cie w no­gach. Mu­sia­ła też przy­świe­cać so­bie la­tar­ką, aby wra­cać po śla­dach, któ­re zo­sta­wi­li na dro­dze, idąc do miej­sca zna­le­zie­nia zwłok. Kie­dy już zna­la­zła się poza ta­śma­mi od­gra­dza­jący­mi, któ­re roz­pi­ęto mi­ędzy drze­wa­mi, wstu­ka­ła pierw­sze li­te­ry imie­nia sze­fo­wej Biu­ra Kry­mi­nal­ne­go. Bo­dil Mel­ling ode­bra­ła po trze­cim dzwon­ku.

– Mówi Bratt. Prze­pra­szam, że dzwo­nię tak pó­źno, ale wy­gląda na to, że zna­le­źli­śmy jed­ną z tych dwóch za­gi­nio­nych ko­biet. Za­mor­do­wa­na. Ma po­de­rżni­ęte gar­dło. Roz­bryzg krwi jak po prze­ci­ęciu tęt­ni­cy. Praw­do­po­dob­nie zgwa­łco­na lub wy­ko­rzy­sta­na w inny spo­sób. To z du­żym praw­do­po­do­bie­ństwem Su­san­ne An­der­sen.

– Przy­kra spra­wa – po­wie­dzia­ła Bo­dil Mel­ling to­nem tak obo­jęt­nym, że Ka­tri­ne w tej sa­mej chwi­li wy­obra­zi­ła so­bie jej po­zba­wio­ną wy­ra­zu twarz, strój po­zba­wio­ny ko­lo­rów, po­zba­wio­ną tem­pe­ra­men­tu mowę cia­ła, z całą pew­no­ścią po­zba­wio­ne kon­flik­tów ży­cie ro­dzin­ne oraz po­zba­wio­ne na­pi­ęcia ży­cie sek­su­al­ne.

Jak do­tąd uda­ło jej się stwier­dzić, że je­dy­ną rze­czą, któ­ra po­tra­fi wy­zwo­lić w świe­żo mia­no­wa­nej sze­fo­wej Biu­ra Kry­mi­nal­ne­go ja­kieś emo­cje, jest ma­jący się wkrót­ce zwol­nić ga­bi­net ko­men­dan­ta okręgo­we­go po­li­cji. Ka­tri­ne wca­le nie uwa­ża­ła, że Mel­ling nie ma od­po­wied­nich kwa­li­fi­ka­cji na to sta­no­wi­sko – sze­fo­wa była tyl­ko po pro­stu nie­zno­śnie nud­na. De­fen­syw­na. Tchórz­li­wa.

– Zwo­łasz kon­fe­ren­cję pra­so­wą? – spy­ta­ła Mel­ling.

– Tak. Czy ty...

– Nie. Do­pó­ki to zwło­ki, któ­rych iden­ty­fi­ka­cja nie zo­sta­ła osta­tecz­nie po­twier­dzo­na, ty się tym zaj­miesz.

– Ra­zem z KRI­POS, do­brze? Przy­sła­li swo­ich lu­dzi na miej­sce zda­rze­nia.

– Zgo­da. Je­śli to już wszyst­ko, ko­ńcz­my, bo mam go­ści.

Pod­czas chwi­li mil­cze­nia Ka­tri­ne usły­sza­ła w tle ści­szo­ną roz­mo­wę. Brzmia­ło to jak do­bro­dusz­na wy­mia­na opi­nii, taka przy pe­łnym kon­sen­su­sie, w któ­rej dru­ga stro­na je­dy­nie po­twier­dza i roz­wi­ja to, co po­wie­dzia­ła pierw­sza. Bu­do­wa­nie wi­ęzi spo­łecz­nych – Bo­dil Mel­ling wła­śnie tego so­bie ży­czy­ła. Z całą pew­no­ścią by się zi­ry­to­wa­ła, gdy­by Ka­tri­ne znów po­ru­szy­ła ten te­mat, pro­po­zy­cję, któ­rą pod­su­nęła za­raz po za­gi­ni­ęciu Ber­ti­ne Ber­til­sen, kie­dy po­ja­wi­ło się po­dej­rze­nie, że te dwie ko­bie­ty mo­gły paść ofia­rą tego sa­me­go spraw­cy. Wie­dzia­ła, że i tak nic nie osi­ągnie: Mel­ling wy­ra­zi­ła się ja­sno, a w za­sa­dzie uci­ęła dys­ku­sję. Ka­tri­ne nie po­win­na wi­ęcej do tego wra­cać.

– Jesz­cze tyl­ko jed­no – ode­zwa­ła się mimo wszyst­ko. Po­zwo­li­ła tym sło­wom za­wi­snąć na chwi­lę i ode­tchnęła głębiej.

Sze­fo­wa ją uprze­dzi­ła:

– Bratt, od­po­wie­dź brzmi: nie.

– Ale on jest je­dy­nym spe­cja­li­stą w tej dzie­dzi­nie, ja­kie­go mamy. Naj­lep­szym.

– I naj­gor­szym. Poza tym już go nie mamy. Na szczęście.

– Pra­sa będzie go po­szu­ki­wać. Py­tać, dla­cze­go nie...

– Wte­dy od­po­wiesz zgod­nie z praw­dą, że nie wie­my, gdzie jest. Zwa­żyw­szy na to, co się sta­ło z jego żoną, w po­wi­ąza­niu z jego chwiej­ną na­tu­rą i ze skłon­no­ścią do roz­ma­itych uży­wek, nie wy­obra­żam so­bie, że by­łby zdol­ny funk­cjo­no­wać w tak po­wa­żnym śledz­twie.

– Wy­da­je mi się, że wiem, gdzie go zna­le­źć.

– Daj spo­kój, Bratt. Je­śli za­czy­nasz się zwra­cać ku prze­brzmia­łym bo­ha­te­rom, kie­dy tyl­ko sy­tu­acja robi się nie­co na­pi­ęta, może to po­śred­nio świad­czyć o two­jej fa­tal­nej oce­nie lu­dzi, któ­ry­mi dys­po­nu­jesz w Wy­dzia­le Za­bójstw. Jak by to wpły­nęło na ich pew­no­ść sie­bie i mo­ty­wa­cję, gdy­byś im po­wie­dzia­ła, że za­mie­rzasz ści­ągnąć do po­mo­cy ze­zło­mo­wa­ny wrak? Jak my­ślisz? Bratt, to się na­zy­wa złe za­rządza­nie.

– W po­rząd­ku. – Ka­tri­ne z wy­si­łkiem prze­łk­nęła śli­nę.

– Do­ce­niam, że tak uwa­żasz. No? Coś jesz­cze?

Za­sta­no­wi­ła się. A więc Mel­ling mimo wszyst­ko dała się spro­wo­ko­wać i po­ka­za­ła zęby. To do­brze. Po­pa­trzy­ła na sierp ksi­ęży­ca wi­szący nad ko­ro­na­mi drzew. Wczo­raj wie­czo­rem Arne, mło­dy czło­wiek, z któ­rym spo­ty­ka­ła się już od bli­sko mie­si­ąca, po­wie­dział, że za dwa ty­go­dnie ma na­stąpić za­ćmie­nie Ksi­ęży­ca w pe­łni, tak zwa­ny Krwa­wy Ksi­ężyc, i że po­win­ni to uczcić. Ka­tri­ne nie mia­ła po­jęcia, czym jest Krwa­wy Ksi­ężyc. Naj­wy­ra­źniej zja­wi­sko to wy­stępo­wa­ło je­dy­nie co dwa–trzy lata, a Arne był tym bar­dzo prze­jęty, więc nie mia­ła ser­ca mu po­wie­dzieć, że może ra­czej nie po­win­ni nic pla­no­wać na przy­szło­ść tak od­le­głą, jak dwa ty­go­dnie, bo prze­cież le­d­wie się zna­ją. Ni­g­dy nie bała się kon­flik­tów ani mó­wie­nia wprost, co być może odzie­dzi­czy­ła po ojcu, po­li­cjan­cie z Ber­gen, któ­ry miał wi­ęcej wro­gów niż mia­sto desz­czo­wych dni, ale na­uczy­ła się wy­bie­rać swo­je bi­twy i czas, w ja­kim mia­ły się ro­ze­grać. Te­raz jed­nak po za­sta­no­wie­niu zro­zu­mia­ła, że o ile może od­wlec kon­fron­ta­cję z mężczy­zną, z któ­rym jej przy­szło­ść była bar­dzo nie­pew­na, o tyle tę bi­twę musi sto­czyć. Ra­czej te­raz niż pó­źniej.

– Jesz­cze tyl­ko jed­no – od­pa­rła. – Czy mogę w ta­kim ra­zie po­wie­dzieć o tym na kon­fe­ren­cji pra­so­wej, je­śli ktoś spy­ta? Albo ro­dzi­com na­stęp­nej dziew­czy­ny, któ­ra zo­sta­nie za­mor­do­wa­na?

– Po­wie­dzieć o czym?

– Że Ko­men­da Okręgo­wa Po­li­cji w Oslo od­rzu­ca po­moc czło­wie­ka, któ­ry schwy­tał trzech se­ryj­nych mor­der­ców w Oslo, po­nie­waż uwa­ża­my, że może to źle wpły­nąć na sa­mo­po­czu­cie nie­któ­rych ko­le­gów.

Za­pa­dła dłu­ższa ci­sza, a te­raz Ka­tri­ne nie sły­sza­ła już na­wet roz­mów w tle. Wresz­cie Bo­dil Mel­ling chrząk­nęła.

– Wiesz co, Ka­tri­ne? Już dłu­go i dużo pra­cu­jesz przy tej spra­wie. Zor­ga­ni­zuj kon­fe­ren­cję pra­so­wą, a w week­end się wy­śpij. Po­roz­ma­wia­my w po­nie­dzia­łek.

Roz­łączy­ły się i Ka­tri­ne za­dzwo­ni­ła do In­sty­tu­tu Me­dy­cy­ny Sądo­wej. Za­miast iść dro­gą słu­żbo­wą, wo­la­ła za­ła­twić rzecz, te­le­fo­nu­jąc bez­po­śred­nio do Ale­xan­dry Stur­dzy, mło­dej tech­nicz­ki, któ­ra nie mia­ła na­rze­czo­ne­go czy dziec­ka ani też nie prze­strze­ga­ła pil­nie go­dzin pra­cy. I rze­czy­wi­ście, Stur­dza po­twier­dzi­ła, że ra­zem z ko­le­gą prze­pro­wa­dzi wstęp­ne oględzi­ny zwłok już na­stęp­ne­go dnia.

Pó­źniej Ka­tri­ne na­dal sta­ła, przy­gląda­jąc się de­nat­ce. Fak­tem było, że ona sama w świe­cie mężczyzn do­szła tam, gdzie się te­raz znaj­do­wa­ła, bez ni­czy­jej po­mo­cy, i może dla­te­go ni­g­dy nie po­tra­fi­ła ode­pchnąć od sie­bie po­gar­dy dla ko­biet, któ­re chęt­nie uza­le­żnia­ły się od mężczyzn. Oko­licz­no­ścią wi­ążącą Su­san­ne i Ber­ti­ne było nie tyl­ko to, że obie żyły z mężczyzn. Dzie­li­ły się ta­kże jed­nym z nich, ba­ro­nem nie­ru­cho­mo­ści Mar­ku­sem Røe­dem, po­nad trzy­dzie­ści lat star­szym od obu dziew­czyn. Ich ży­cie opie­ra­ło się na tym, że inni lu­dzie – mężczy­źni ma­jący pra­cę i pie­ni­ądze, któ­rych te ko­bie­ty nie mia­ły – po pro­stu je utrzy­my­wa­li. One w za­mian od­da­wa­ły im swo­je cia­ła, mło­do­ść i uro­dę. Po­nad­to wy­bra­ny przez nie ży­wi­ciel mógł – przy­naj­mniej na tyle, na ile taki zwi­ązek był eks­po­no­wa­ny – na­pa­wać się za­zdro­ścią in­nych mężczyzn. Ale w prze­ci­wie­ństwie do dziec­ka ta­kie ko­bie­ty jak Su­san­ne i Ber­ti­ne mu­sia­ły żyć ze świa­do­mo­ścią, że ta mi­ło­ść nie jest bez­wa­run­ko­wa. Prędzej czy pó­źniej ży­wi­ciel je po­rzu­cał, zmu­sza­jąc do po­szu­ki­wa­nia ko­lej­ne­go ży­wi­cie­la, na któ­rym mo­gły­by pa­so­ży­to­wać. Lub któ­re­mu mo­gły­by po­zwo­lić pa­so­ży­to­wać na so­bie, w za­le­żno­ści od punk­tu wi­dze­nia. Czy to była mi­ło­ść? A ra­czej czy to rów­nież była mi­ło­ść? Cze­mu nie? Tyl­ko dla­te­go, że my­śle­nie o tym tak przy­gnębia­ło?

Mi­ędzy drze­wa­mi od stro­ny ście­żki Ka­tri­ne do­strze­gła nie­bie­skie bły­ski ka­ret­ki, któ­ra nad­je­cha­ła bez­gło­śnie. Po­my­śla­ła o Har­rym Hole. Ow­szem, w kwiet­niu do­sta­ła od nie­go znak ży­cia, ze wszyst­kich mo­żli­wych rze­czy wi­do­ków­kę ze zdjęciem Ve­ni­ce Be­ach, nada­ną w Los An­ge­les. To było jak pik­ni­ęcie so­na­ru z ło­dzi pod­wod­nej w głębi­nie. Tekst był krót­ki: „Przy­ślij pie­ni­ądze”. Żart, co do któ­re­go nie mia­ła pew­no­ści, czy jest tyl­ko żar­tem. Od tam­tej pory pa­no­wa­ła ci­sza.

Zu­pe­łna ci­sza.

W uszach roz­brzmia­ła jej ostat­nia zwrot­ka pio­sen­ki, ta, do któ­rej nie do­ta­rła:

Ko­zio­łecz­ku, niech wśród drzew

znów dzwo­necz­ka za­brzmi śpiew.

Ko­zio­łecz­ku, znak mi daj,

jesz­cze mi nie umie­raj.

2

Pi­ątek. In­we­sty­cja

Kon­fe­ren­cja pra­so­wa od­by­wa­ła się jak zwy­kle w du­żej sali kon­fe­ren­cyj­nej Bu­dyn­ku Po­li­cji. Gdy ze­gar na ścia­nie wska­zał za trzy dzie­si­ąta, Mona Daa, re­por­ter­ka kry­mi­nal­na z „VG”, wraz z in­ny­mi przy­by­ły­mi już cze­ka­ła, aż przed­sta­wi­cie­le po­li­cji zaj­mą miej­sca na po­dium. Stwier­dzi­ła, że sta­wi­ło się dużo lu­dzi, po­nad dwu­dzie­stu dzien­ni­ka­rzy, i to w pi­ąt­ko­wy wie­czór. Wcze­śniej Mona od­by­ła ze swo­im fo­to­gra­fem krót­ką dys­ku­sję na te­mat tego, czy po­dwój­ne za­bój­stwa sprze­da­ją się dwa razy le­piej niż po­je­dyn­cze, czy też ra­czej wy­stępu­je zja­wi­sko di­mi­ni­shing re­turns, pra­wo ma­le­jących przy­cho­dów. W opi­nii fo­to­gra­fa ja­ko­ść sta­ła wy­żej od ilo­ści, a fakt, że ofia­rą była mło­da et­nicz­na Nor­we­żka, w do­dat­ku po­nad­prze­ci­ęt­nie atrak­cyj­na, będzie skut­ko­wał wi­ęk­szą licz­bą klik­ni­ęć, niż gdy­by cho­dzi­ło na przy­kład o parę czter­dzie­sto­kil­ku­let­nich nar­ko­ma­nów z kry­mi­nal­ną prze­szło­ścią, czy też dwóch, a na­wet trzech mło­dych imi­gran­tów ze śro­do­wi­ska gan­gów.

Mona Daa nie pro­te­sto­wa­ła. Na ra­zie po­twier­dzo­no za­bój­stwo tyl­ko jed­nej z za­gi­nio­nych dziew­czyn, lecz zde­cy­do­wa­nie kwe­stią cza­su po­zo­sta­wa­ło ob­wiesz­cze­nie, że tę dru­gą spo­tkał taki sam los, a przy tym obie były mło­dy­mi, ład­ny­mi et­nicz­ny­mi Nor­we­żka­mi. Czy­li trud­no o coś lep­sze­go. Nie wie­dzia­ła, co o tym my­śleć. Czy za­in­te­re­so­wa­nie opi­nii pu­blicz­nej jest ozna­ką wy­jąt­ko­wej tro­ski o mło­de, nie­win­ne i bar­dziej bez­bron­ne oso­by, czy też może rolę od­gry­wa­ją inne czyn­ni­ki, skut­ku­jące zwy­kle zwi­ęk­szo­ną licz­bą klik­ni­ęć: seks, pie­ni­ądze i styl ży­cia, ja­kich pra­gną czy­tel­ni­cy.

À pro­pos pra­gnie­nia cze­goś, co mie­li inni. Spoj­rza­ła na trzy­dzie­sto­kil­ku­let­nie­go fa­ce­ta sie­dzące­go w rzędzie przed nią. Miał na so­bie fla­ne­lo­wą ko­szu­lę, obo­wi­ąz­ko­wą w tym roku dla wszyst­kich hip­ste­rów, i ka­pe­lusz typu pork pie, jaki Gene Hack­man no­sił we Fran­cu­skim łącz­ni­ku. Był to Ter­ry Våge z „Dag­bla­det”. Mona ża­ło­wa­ła, że nie ma do­stępu do jego źró­deł. Od­kąd wy­bu­chła ta spra­wa, Våge po­zo­sta­wiał in­nych w tyle. Na przy­kład to on jako pierw­szy na­pi­sał, że Su­san­ne An­der­sen i Ber­ti­ne Ber­til­sen były na tej sa­mej im­pre­zie. Za­cy­to­wał też źró­dło, któ­re twier­dzi­ło, że obie dziew­czy­ny mają wspól­ne­go su­gar dad­dy, a jest nim Mar­kus Røed. Zi­ry­to­wa­ło to Monę z wie­lu po­wo­dów, in­nych niż to, że Ter­ry pra­co­wał dla kon­ku­ren­cji. Iry­tu­jąca była już sama jego obec­no­ść tu­taj. A on jak­by usły­szał jej my­śli, od­wró­cił się i spoj­rzał wprost na nią. Uśmiech­nął się sze­ro­ko i unió­sł pa­lec do ron­da idio­tycz­ne­go ka­pe­lu­si­ka.

– Po­do­basz mu się – stwier­dził fo­to­graf.

– Wiem – od­pa­rła krót­ko.

Za­in­te­re­so­wa­nie Våge­go Moną za­częło się po jego nie­praw­do­po­dob­nym co­me­bac­ku w roli re­por­te­ra kry­mi­nal­ne­go. Mona po­pe­łni­ła błąd i oka­za­ła mu względ­ną uprzej­mo­ść pod­czas pew­ne­go se­mi­na­rium na te­mat – ni mniej, ni wi­ęcej – ety­ki pra­so­wej, a po­nie­waż wszy­scy inni dzien­ni­ka­rze uni­ka­li Våge­go jak dżu­my, jej po­sta­wa za­pew­ne wy­da­ła mu się za­pra­sza­jąca. Pó­źniej kon­tak­to­wał się z nią, żeby uzy­skać „pod­po­wie­dzi i rady”, jak to okre­ślał. Jak gdy­by mo­gła ją in­te­re­so­wać rola men­tor­ki dla kon­ku­ren­cji – ba, jak­by w ogó­le chcia­ła mieć do czy­nie­nia z ta­kim czło­wie­kiem jak Ter­ry Våge. Prze­cież wszy­scy wie­dzie­li, że w krążących o nim plot­kach jest ziar­no praw­dy. Im bar­dziej jed­nak Mona była od­py­cha­jąca, tym bar­dziej on sta­wał się na­tar­czy­wy: przez te­le­fon, w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych, na­wet w knaj­pach, w któ­rych po­ja­wiał się nie­ma­lże zni­kąd. Jak zwy­kle mu­sia­ło mi­nąć tro­chę cza­su, nim zro­zu­mia­ła, że on na­praw­dę in­te­re­su­je się nią samą. Mona ni­g­dy nie była nu­me­rem je­den wśród chło­pa­ków; mia­ła krępą syl­wet­kę, sze­ro­ką twarz i wło­sy, ja­kie jej mat­ka na­zy­wa­ła „smut­ny­mi”, a ta­kże wro­dzo­ną wadę sta­wu bio­dro­we­go, w wy­ni­ku któ­rej po­ru­sza­ła się jak krab. Bóg je­den wie, czy chcia­ła so­bie coś skom­pen­so­wać – w ka­żdym ra­zie za­częła tre­no­wać z ci­ęża­ra­mi, przez co sta­ła się jesz­cze bar­dziej krępa, ale po­tra­fi­ła pod­nie­ść w mar­twym ci­ągu sto dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów i na kra­jo­wych mi­strzo­stwach kul­tu­ry­stów za­jęła trze­cie miej­sce. A po­nie­waż mu­sia­ła się na­uczyć, że czło­wiek – przy­naj­mniej ona – ni­cze­go nie do­sta­je gra­tis, wy­kszta­łci­ła w so­bie nie­od­par­ty na­tar­czy­wy urok, po­czu­cie hu­mo­ru i twar­do­ść, o ja­kich lal­ki Bar­bie mo­gły za­po­mnieć. Umo­żli­wi­ło jej to zdo­by­cie nie­ofi­cjal­nej ko­ro­ny kró­lo­wej spraw kry­mi­nal­nych – oraz An­der­sa, przy czym An­der­sa ce­ni­ła bar­dziej. Okej, trosz­kę bar­dziej. W ka­żdym ra­zie cho­ciaż za­in­te­re­so­wa­nie, ja­kie oka­zy­wał jej Våge, było dla niej czy­mś nie­zwy­kłym i bar­dzo jej schle­bia­ło, ja­kie­kol­wiek zgłębia­nie tego za­in­te­re­so­wa­nia ab­so­lut­nie nie wcho­dzi­ło w grę. W swo­im prze­ko­na­niu na­wet je­śli nie po­wie­dzia­ła tego gło­śno i wy­ra­źnie, to przy­naj­mniej to­nem i mową cia­ła ja­sno dała to Våge­mu do zro­zu­mie­nia. On jed­nak zda­wał się wi­dzieć i sły­szeć to, co chciał. Cza­sa­mi gdy pa­trzy­ła w jego sze­ro­ko otwar­te, jak­by ga­pi­ące się na nią oczy, za­sta­na­wia­ła się, czy on cze­goś nie bie­rze, a może ma nie­rów­no pod su­fi­tem. Któ­re­goś wie­czo­ru po­ja­wił się w pew­nym ba­rze, a kie­dy An­ders wy­sze­dł do to­a­le­ty, Våge po­wie­dział do niej tak ci­cho, że nie prze­bi­ło się to przez gra­jącą mu­zy­kę, lecz mimo wszyst­ko dało się zro­zu­mieć: „Je­steś moja”. Uda­ła, że nie usły­sza­ła, ale on da­lej przed nią stał, spo­koj­ny i pew­ny sie­bie, z chy­trym uśmiesz­kiem, jak­by te­raz po­łączy­ła ich ja­kaś ta­jem­ni­ca. Niech go wszy­scy dia­bli. Nie mia­ła sił na dra­ma­ty, dla­te­go też nie po­wie­dzia­ła nic An­der­so­wi. Wie­dzia­ła wpraw­dzie, że do­brze by so­bie z tym po­ra­dził, no ale nie po­wie­dzia­ła. Co ten Våge so­bie wy­obra­ża? Że jej za­in­te­re­so­wa­nie nim, no­wym sam­cem alfa w ich ma­łej sa­dzaw­ce, musi być pro­por­cjo­nal­ne do co­raz sil­niej­szej po­zy­cji Ter­ry’ego Våge jako re­por­te­ra kry­mi­nal­ne­go, któ­ry wy­prze­dza in­nych o krok? Bo tak wła­śnie było. I to bez­dy­sku­syj­nie. A więc tak. Je­śli pra­gnęła cze­goś, co mie­li inni, to wła­śnie tego. Znów pro­wa­dzić w tym wy­ści­gu, a nie być zde­gra­do­wa­ną do człon­ka sta­da, któ­re gna za ple­ca­mi Ter­ry’ego Våge.

– Skąd on to bie­rze, jak sądzisz? – spy­ta­ła szep­tem fo­to­gra­fa.

Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Może zno­wu coś zmy­śla.

Mona po­kręci­ła gło­wą.

– Nie. To, co pi­sze, trzy­ma się kupy.

Mar­kus Røed i Jo­han Krohn, jego ad­wo­kat, na­wet nie pró­bo­wa­li za­prze­czać temu, co na­pi­sał Våge, i już samo to wy­star­cza­ło za po­twier­dze­nie.

Ale Våge nie za­wsze był kró­lem spraw kry­mi­nal­nych. Pew­na sta­ra hi­sto­ria wci­ąż się za nim ci­ągnęła i mia­ła z nim po­zo­stać już na za­wsze. Pseu­do­nim ar­ty­stycz­ny tam­tej dziew­czy­ny brzmiał Ge­nie, gra­ła re­tro glam roc­ka à la Suzi Qu­atro dla tych, któ­rzy jesz­cze ją pa­mi­ęta­li. Spra­wa wy­da­rzy­ła się przed pi­ęcio­ma czy sze­ścio­ma laty, a naj­gor­sze w niej było chy­ba nie to, że Våge wy­pro­du­ko­wał i pu­ścił do dru­ku czy­ste wy­my­sły na te­mat Ge­nie, tyl­ko plot­ka o tym, że na ja­kie­jś im­pre­zie do­dał dziew­czy­nie ro­hyp­no­lu do drin­ka, żeby z nią, jesz­cze na­sto­lat­ką, upra­wiać seks. W tam­tym cza­sie pi­sał o mu­zy­ce do du­żej bez­płat­nej ga­ze­ty i naj­wy­ra­źniej za­ko­chał się w Ge­nie na za­bój, lecz cho­ciaż wy­chwa­lał ją w ko­lej­nych re­cen­zjach, ona raz po raz go od­rzu­ca­ła. Ci­ągle jed­nak po­ja­wiał się na kon­cer­tach i urządza­nych pó­źniej after­kach, aż do wie­czo­ru, kie­dy – o ile po­gło­ski były praw­dzi­we – na­fa­sze­ro­wał jej drin­ka i za­nió­sł ją do swo­je­go po­ko­ju wy­na­jęte­go w tym sa­mym ho­te­lu, w któ­rym no­co­wał ze­spół. Da­lej opo­wie­ść gło­si­ła, że chłop­cy z ban­du zo­rien­to­wa­li się, co się dzie­je, i wdar­li się do po­ko­ju, gdzie Ge­nie, nie­przy­tom­na i częścio­wo ro­ze­bra­na, le­ża­ła w łó­żku Ter­ry’ego Våge. Spra­wi­li Våge­mu taki ło­mot, że do­znał pęk­ni­ęcia czasz­ki i parę mie­si­ęcy mu­siał spędzić w szpi­ta­lu. Naj­wy­ra­źniej w opi­nii człon­ków gru­py i sa­mej Ge­nie Våge po­nió­sł już do­sta­tecz­ną karę, a sam rów­nież nie chciał być o nic oska­rżo­ny, w ka­żdym ra­zie żad­na ze stron nie zgło­si­ła spra­wy na po­li­cję. Ale do­bre re­cen­zje się sko­ńczy­ły. Poza zje­cha­niem wi­ęk­szo­ści mu­zycz­nych po­czy­nań Ge­nie Ter­ry Våge pi­sał o jej zdra­dach, nad­uży­wa­niu nar­ko­ty­ków, pla­gia­tach, nie­pła­ce­niu mu­zy­kom z ze­spo­łu i po­da­wa­niu fa­łszy­wych in­for­ma­cji we wnio­sku o do­fi­nan­so­wa­nie to­ur­née. Kie­dy kil­ka­na­ście ar­ty­ku­łów za­ska­rżo­no do ko­mi­sji ety­ki dzien­ni­kar­skiej i oka­za­ło się, że Våge w wi­ęk­szo­ści zmy­ślił te re­we­la­cje, wy­wa­lo­no go z ro­bo­ty i przez na­stęp­nych pięć lat był w nor­we­skiej pra­sie per­so­na non gra­ta. W jaki spo­sób zdo­łał po­now­nie wnik­nąć w to śro­do­wi­sko, po­zo­sta­wa­ło wiel­ką ta­jem­ni­cą. Choć wła­ści­wie nie. Våge zro­zu­miał, że jest sko­ńczo­ny jako dzien­ni­karz mu­zycz­ny. Pro­wa­dził jed­nak blog kry­mi­nal­ny, sta­le zy­sku­jący czy­tel­ni­ków, i wresz­cie w „Dag­bla­det” stwier­dzo­no, że nie mo­żna za­bra­niać wy­ko­ny­wa­nia za­wo­du mło­de­mu dzien­ni­ka­rzo­wi tyl­ko dla­te­go, że zbłądził na po­cząt­ku ka­rie­ry; przy­jęto go więc jako fre­elan­ce­ra, któ­ry obec­nie za­pe­łniał w ga­ze­cie wi­ęcej szpalt niż któ­ry­kol­wiek z eta­to­wych re­por­te­rów.

Våge od­wró­cił się wresz­cie od Mony, kie­dy re­pre­zen­tan­ci po­li­cji za­jęli miej­sca na po­dium. Dwie oso­by z Ko­men­dy Okręgo­wej Po­li­cji w Oslo: Ka­tri­ne Bratt, ko­mi­sarz z Wy­dzia­łu Za­bójstw, oraz Ke­dzier­ski, rzecz­nik pra­so­wy, mężczy­zna z szo­pą kręco­nych wło­sów à la Bob Dy­lan. I dwie oso­by z KRI­POS: przy­po­mi­na­jący te­rie­ra Ole Win­ter, szef Wy­dzia­łu Śled­cze­go we wła­snej oso­bie, i za­wsze ele­ganc­ko ubra­ny, świe­żo ufry­zo­wa­ny Sung-min Lar­sen. Mona wy­szła więc z za­ło­że­nia, że już po­sta­no­wio­no, iż śledz­two będą pro­wa­dzić wspól­nie Wy­dział Za­bójstw, któ­ry w tym kon­te­kście mo­żna było przy­rów­nać do sa­mo­cho­du Vo­lvo, oraz KRI­POS jako auto Fer­ra­ri.

Wi­ęk­szo­ść dzien­ni­ka­rzy trzy­ma­ła pod­nie­sio­ne te­le­fo­ny, aby na­gry­wać nimi dźwi­ęk i ob­raz, ale Mona Daa no­to­wa­ła ręcz­nie, ro­bie­nie zdjęć po­zo­sta­wia­jąc ko­le­dze.

Tak jak na­le­ża­ło się spo­dzie­wać, nie do­wie­dzie­li się dużo wi­ęcej oprócz tego, iż w re­jo­nie Øst­mar­ka na ob­sza­rze tu­ry­stycz­nym w ob­rębie Skul­le­rud zna­le­zio­no zwło­ki oraz że zo­sta­ły one zi­den­ty­fi­ko­wa­ne jako cia­ło za­gi­nio­nej Su­san­ne An­der­sen. Śledz­two to­czyć się będzie w spra­wie ewen­tu­al­ne­go za­bój­stwa, ale na ra­zie po­li­cja nie zna jesz­cze żad­nych szcze­gó­łów do­ty­czących przy­czy­ny zgo­nu, prze­bie­gu zda­rzeń, po­dej­rza­nych i tak da­lej, któ­re mo­gła­by wy­ja­wić.

Roz­po­czął się zwy­cza­jo­wy ta­niec, py­ta­nia dzien­ni­ka­rzy sy­pa­ły się jak grad, na­to­miast oso­by sie­dzące na po­dium, głów­nie Ka­tri­ne Bratt, po­wta­rza­ły swo­je „bez ko­men­ta­rza” i „na to nie mo­że­my udzie­lić od­po­wie­dzi”.

Mona Daa ziew­nęła. Pla­no­wa­li z An­der­sem pó­źny obiad jako miły po­czątek week­en­du, ale się nie uda­ło. No­to­wa­ła sło­wa, któ­re pa­da­ły, od­no­si­ła jed­nak wra­że­nie, że pi­sze spra­woz­da­nie, ta­kie samo ja­kie pi­sa­ła już wcze­śniej.

Być może Ter­ry Våge od­czu­wał po­dob­nie. Wy­gląda­ło na to, że ni­cze­go nie no­to­wał ani nie na­gry­wał. Sie­dział tyl­ko od­chy­lo­ny na krze­śle i ob­ser­wo­wał wszyst­ko z lek­kim, może na­wet trium­fal­nym uśmiesz­kiem. Nie za­da­wał żad­nych py­tań, jak­by już znał od­po­wie­dzi, któ­re go in­te­re­so­wa­ły. In­nym ko­le­gom też chy­ba sko­ńczy­ły się po­my­sły na py­ta­nia, więc kie­dy Ke­dzier­ski zro­bił taką minę, jak­by miał za­miar na­brać od­de­chu, żeby za­ko­ńczyć kon­fe­ren­cję, Mona wy­sta­wi­ła do góry ołó­wek.

– Pro­szę, „VG” – po­wie­dział rzecz­nik pra­so­wy z wy­ra­zem twa­rzy mó­wi­ącym, że Mona ma się stresz­czać, bo już week­end.

– Czy uwa­ża­cie, że ma­cie nie­zbęd­ne kom­pe­ten­cje, je­śli oka­że się, że cho­dzi o oso­bę z ro­dza­ju tych, któ­re za­bi­ja­ją po­now­nie, czy­li o...

Ka­tri­ne Bratt wy­chy­li­ła się na krze­śle i jej prze­rwa­ła:

– Tak jak mó­wi­łam, na ra­zie nie mamy wy­ra­źnych punk­tów za­cze­pie­nia po­zwa­la­jących wnio­sko­wać, że ist­nie­je zwi­ązek mi­ędzy tym zgo­nem a ewen­tu­al­ny­mi in­ny­mi czy­na­mi prze­stęp­czy­mi. A co do po­łączo­nych kom­pe­ten­cji Wy­dzia­łu Za­bójstw i KRI­POS, to ośmie­lę się być zda­nia, że są one od­po­wied­nie, zwa­żyw­szy na to, co nam na ra­zie wia­do­mo o tej spra­wie.

Mona za­no­to­wa­ła so­bie za­strze­że­nie sze­fo­wej wy­dzia­łu: „zwa­żyw­szy na to, co nam na ra­zie wia­do­mo”, oraz że Sung-min Lar­sen, któ­ry sie­dział obok Bratt, nie po­ki­wał gło­wą na po­twier­dze­nie jej słów ani w ża­den inny spo­sób nie zdra­dził, co sądzi na te­mat tych kom­pe­ten­cji.

Kon­fe­ren­cję pra­so­wą za­mkni­ęto. Mona wraz z po­zo­sta­ły­mi dzien­ni­ka­rza­mi wy­szła na cie­płą je­sien­ną noc.

– I co o tym my­ślisz? – spy­tał fo­to­graf.

– Chy­ba się cie­szą, że mają zwło­ki – od­pa­rła Mona.

– Po­wie­dzia­łaś, że się cie­szą?

– Tak. Su­san­ne An­der­sen i Ber­ti­ne Ber­til­sen nie żyją, jed­na od dwóch ty­go­dni, dru­ga od trzech. Po­li­cja o tym wie, ale do tej pory nie mia­ła żad­ne­go śla­du, któ­rym mo­gła­by pó­jść, oprócz tej im­pre­zy u Røe­da. Więc tak, uwa­żam, że się cie­szą: wcho­dzą w week­end, ma­jąc przy­naj­mniej jed­no cia­ło, któ­re może im w czy­mś po­móc.

– Cho­le­ra, Daa, ale ty je­steś zim­na.

Mona spoj­rza­ła na nie­go ze zdzi­wie­niem. Za­sta­no­wi­ła się, sma­ku­jąc ten ko­men­tarz.

– Dzi­ęki – rzu­ci­ła.

Było pi­ęt­na­ście po je­de­na­stej wie­czo­rem, gdy Jo­han Krohn wresz­cie zna­la­zł miej­sce do za­par­ko­wa­nia swo­je­go le­xu­sa UX 300e na Tho­mas He­fty­es gate, a na­stęp­nie nu­mer ka­mie­ni­cy, do któ­rej ka­zał mu przy­być jego klient Mar­kus Røed. Pi­ęćdzie­si­ęcio­let­ni ad­wo­kat był wśród ko­le­gów uwa­ża­ny za jed­ne­go z trzech, góra czte­rech naj­lep­szych ad­wo­ka­tów w Oslo. A że często wy­stępo­wał w me­diach, opi­nia pu­blicz­na uwa­ża­ła go za nie­za­prze­czal­nie naj­lep­sze­go. Po­nie­waż z kil­ko­ma nie­licz­ny­mi wy­jąt­ka­mi był gwiaz­dą wi­ęk­szą od swo­ich klien­tów, nie od­wie­dzał ich w domu – to oni przy­cho­dzi­li do nie­go, prze­wa­żnie do kan­ce­la­rii spó­łki ad­wo­kac­kiej Krohn i Si­mon­sen przy Ro­sen­krantz’ gate w zwy­kłych go­dzi­nach pra­cy. Cho­ciaż nie­zu­pe­łnie w domu: to nie był ad­res za­miesz­ka­nia Røe­da; ofi­cjal­nie Røed miesz­kał w dwu­stu­sze­śćdzie­si­ęcio­me­tro­wym pen­tho­usie na szczy­cie jed­ne­go z bu­dyn­ków w no­wej, luk­su­so­wej dziel­ni­cy Oslo­buk­ta.

Krohn, tak jak go po­in­stru­owa­no przez te­le­fon pół go­dzi­ny wcze­śniej, wci­snął gu­zik z na­zwą fir­my Røe­da: Nie­ru­cho­mo­ści Bar­bell.

– Jo­han? – do­bie­gł z gło­śni­ka zdy­sza­ny głos Mar­ku­sa Røe­da. – Czwar­te pi­ętro.

Roz­le­gł się brzęczyk i Krohn pchnął drzwi.

Win­da wy­gląda­ła na tyle po­dej­rza­nie, że ad­wo­kat wy­brał scho­dy. Sze­ro­kie, z dębo­wy­mi stop­nia­mi i że­la­zną po­ręczą ozdo­bio­ną or­na­men­ta­mi ko­ja­rzący­mi się bar­dziej z Gau­dim niż ze sta­rą, eks­klu­zyw­ną nor­we­ską ka­mie­ni­cą. Drzwi na czwar­tym pi­ętrze były uchy­lo­ne, ze środ­ka do­cho­dzi­ły od­gło­sy su­ge­ru­jące, że to­czy się tam woj­na, co oka­za­ło się praw­dą, kie­dy Krohn prze­kro­czył próg i wi­dząc nie­bie­ska­we świa­tło, zaj­rzał do sa­lo­nu. Przed ol­brzy­mim, co naj­mniej stu­ca­lo­wym ekra­nem te­le­wi­zo­ra sta­li trzej mężczy­źni od­wró­ce­ni do Kroh­na ty­łem. Naj­wy­ższy z nich, ten w środ­ku, miał za­ło­żo­ne oku­la­ry VR i w ka­żdej ręce trzy­mał kon­tro­ler do gry. Dwaj po­zo­sta­li, dwu­dzie­sto­kil­ku­lat­ko­wie, byli naj­wy­ra­źniej ob­ser­wa­to­ra­mi ko­rzy­sta­jący­mi z te­le­wi­zo­ra jako mo­ni­to­ra, aby wi­dzieć to, co czło­wiek w oku­la­rach VR. Woj­na na ekra­nie to­czy­ła się w oko­pie z cza­sów pierw­szej woj­ny świa­to­wej, jak oce­nił Krohn po he­łmach żo­łnie­rzy nie­miec­kich, któ­rzy nad­bie­ga­li tłum­nie w ich stro­nę, a wiel­ki fa­cet z kon­tro­le­ra­mi do nich strze­lał.

– Yeah! – za­wo­łał je­den z dwóch młod­szych, kie­dy gło­wa ostat­nie­go Niem­ca eks­plo­do­wa­ła w he­łmie i żo­łnierz zwa­lił się na zie­mię.

Ten wiel­ki ści­ągnął oku­la­ry VR i od­wró­cił się do Kroh­na.

– No, przy­naj­mniej tu­taj mamy po­za­mia­ta­ne – stwier­dził, z za­do­wo­le­niem szcze­rząc zęby.

Mar­kus Røed, zwa­żyw­szy na jego wiek, był przy­stoj­nym mężczy­zną. Miał sze­ro­ką twarz, roz­ba­wio­ne spoj­rze­nie, gład­ką, za­wsze opa­lo­ną skó­rę, a za­cze­sa­ne do tyłu lśni­ące czar­ne wło­sy gęste jak u dwu­dzie­sto­lat­ka. Co praw­da tro­chę się roz­ró­sł wszerz, ale był na tyle wy­so­ki, by brzuch dało się uznać za do­da­jący mu god­no­ści. Uwa­gę zwra­ca­ły przede wszyst­kim oczy pa­trzące z nie­zwy­kłym oży­wie­niem, co sy­gna­li­zo­wa­ło ener­gię, któ­ra w pierw­szej chwi­li ocza­ro­wy­wa­ła wi­ęk­szo­ść roz­mów­ców, na­stęp­nie nu­ży­ła, aż w ko­ńcu bar­dzo męczy­ła. Do tego cza­su jed­nak Mar­ku­so­wi Røe­do­wi naj­praw­do­po­dob­niej uda­wa­ło się od ka­żde­go uzy­skać to, cze­go chciał, po­zwa­lał więc lu­dziom spo­koj­nie ode­jść. Ale po­ziom ener­gii po­tra­fił się zmie­niać, po­dob­nie jak hu­mor Røe­da. Krohn po­dej­rze­wał, że jed­no i dru­gie ma zwi­ązek z bia­łym prosz­kiem, któ­re­go śla­dy do­strze­gł te­raz pod jed­ną dziur­ką w no­sie Røe­da. Z tego wszyst­kie­go ad­wo­kat zda­wał so­bie spra­wę, ale wy­trzy­my­wał. Nie tyl­ko dla­te­go, że Røed się upa­rł, że za­pła­ci Kroh­no­wi pó­łto­rej staw­ki go­dzi­no­wej za – jak to na­zwał – za­gwa­ran­to­wa­nie so­bie jego nie­po­dziel­nej uwa­gi, lo­jal­no­ści oraz woli osi­ągni­ęcia wła­ści­we­go re­zul­ta­tu, lecz głów­nie dla­te­go, że Røed był wy­ma­rzo­nym klien­tem: czło­wie­kiem bar­dzo zna­nym, mi­liar­de­rem o tak nie­zno­śnym wi­ze­run­ku, że Krohn, zga­dza­jąc się go re­pre­zen­to­wać, pa­ra­dok­sal­nie był po­strze­ga­ny jako bar­dziej od­wa­żny i za­sad­ni­czy niż opor­tu­ni­stycz­ny. Do­pó­ki więc ta spra­wa trwa­ła, mu­siał się go­dzić na we­zwa­nia w pi­ąt­ko­wy wie­czór.

Na sy­gnał dany przez Røe­da dwaj młod­si mężczy­źni opu­ści­li po­kój.

– Wi­dzia­łeś War Re­ma­ins, Jo­han? Nie? Cho­ler­nie do­bra gra VR, ale nie mo­żesz w niej ni­ko­go za­strze­lić. To jest coś w ro­dza­ju ko­pii. Pro­jek­tant chce, że­bym w to za­in­we­sto­wał... – Røed ski­nie­niem gło­wy wska­zał ekran te­le­wi­zo­ra, jed­no­cze­śnie si­ęgnął po ka­raf­kę i na­lał bru­nat­ne­go al­ko­ho­lu do dwóch krysz­ta­ło­wych szkla­nek. – Usi­łu­ją za­cho­wać ma­gię War Re­ma­ins, ale umo­żli­wić... Jak to po­wie­dzieć? Wpływ na bieg hi­sto­rii. Bo prze­cież wła­śnie tego pra­gnie­my, praw­da?

– Pro­wa­dzę. – Krohn unió­sł dłoń zwró­co­ną wnętrzem w stro­nę szklan­ki, któ­rą po­da­wał mu Røed.

Go­spo­darz przez chwi­lę pa­trzył na nie­go tak, jak­by nie zro­zu­miał tej uwa­gi. W ko­ńcu gło­śno kich­nął i opa­dł na skó­rza­ny fo­tel Bar­ce­lo­na, a obie szklan­ki po­sta­wił na sto­li­ku przed sobą.

– Czy­je to miesz­ka­nie? – spy­tał Krohn, zaj­mu­jąc je­den z po­zo­sta­łych fo­te­li. W tej sa­mej chwi­li po­ża­ło­wał swo­je­go py­ta­nia. Ad­wo­kat, często dla wła­sne­go bez­pie­cze­ństwa, nie po­wi­nien wie­dzieć wi­ęcej, niż musi.

– Moje – od­pa­rł Røed. – Ko­rzy­stam z nie­go, kie­dy... no wiesz, po­trze­bu­ję ci­szy i spo­ko­ju.

Wzru­sze­nie ra­mion i szel­mow­ski chło­pi­ęcy uśmiech Mar­ku­sa Røe­da do­po­wie­dzia­ły Kroh­no­wi resz­tę. Miał in­nych klien­tów z po­dob­ny­mi miesz­ka­nia­mi. A pod­czas jed­nej z wła­snych po­za­ma­łże­ńskich przy­gód, któ­ra na szczęście sko­ńczy­ła się tym, że zro­zu­miał, co może stra­cić, sam za­sta­na­wiał się nad kup­nem miesz­ka­nia – ko­le­ga na­zy­wał je „ka­wa­ler­ką dla mężczyzn nie­będących ka­wa­le­ra­mi”.

– Co te­raz będzie? – za­py­tał Røed.

– Su­san­ne zo­sta­ła zi­den­ty­fi­ko­wa­na i stwier­dzo­no, że do­szło do za­bój­stwa, więc śledz­two wej­dzie w nową fazę. Mu­sisz być przy­go­to­wa­ny, że we­zwą cię na ko­lej­ne prze­słu­cha­nia.

– In­ny­mi sło­wy, pad­nie na mnie jesz­cze moc­niej­sze świa­tło re­flek­to­rów?

– Chy­ba że po­li­cja znaj­dzie na miej­scu zda­rze­nia albo przy zwło­kach coś, co cię wy­eli­mi­nu­je. Mo­że­my mieć taką na­dzie­ję.

– Przy­pusz­cza­łem, że po­wiesz wła­śnie coś w tym ro­dza­ju. Ale ja nie mogę dłu­żej sie­dzieć ci­cho i tyl­ko mieć na­dzie­ję, Jo­han. Wiesz, że w ci­ągu ostat­nich dwóch ty­go­dni Bar­bell, moja fir­ma, stra­ci­ła trzy duże kon­trak­ty? Wy­mów­ki są bar­dzo sła­be, kon­tra­hen­ci twier­dzą, że chcą za­cze­kać na lep­sze pro­po­zy­cje, i tak da­lej. Nikt nie ma od­wa­gi po­wie­dzieć wprost, że to z po­wo­du tych ar­ty­ku­łów w „Dag­bla­det” o mnie i o dziew­czy­nach. Że nie chcą, by ich ko­ja­rzo­no z ewen­tu­al­nym mor­der­cą, albo się boją, że mnie wsa­dzą i Bar­bell zban­kru­tu­je. Je­śli mam bier­nie sie­dzieć i mieć na­dzie­ję, że ban­da nie­udacz­ni­ków mar­nie opła­ca­nych z pa­ństwo­wej kasy zro­bi swo­ją ro­bo­tę, to Bar­bell może wy­lądo­wać w ro­wie na dłu­go przed­tem, nim znaj­dą coś, co po­zwo­li im się ode mnie od­cze­pić. Mu­si­my dzia­łać, Jo­han. Po­ka­zać świa­tu, że je­stem nie­win­ny. Albo przy­naj­mniej, że w mo­jej opi­nii ujaw­nie­nie praw­dy będzie dla mnie ko­rzyst­ne.

– Czy­li?

– Mu­si­my wy­na­jąć wła­snych śled­czych. Bez­kon­ku­ren­cyj­nych. W naj­lep­szym ra­zie znaj­dą mor­der­cę. W pra­wie naj­lep­szym – po­ka­żę świa­tu, że na­praw­dę sta­ram się do­ciec praw­dy.

Jo­han Krohn po­ki­wał gło­wą.

– Po­zwól mi, że wy­stąpię w roli, bez ob­ra­zy, ad­wo­ka­ta dia­bła.

– No to mów. – Røed kich­nął.

– Po pierw­sze, naj­lep­si śled­czy już pra­cu­ją dla KRI­POS, bo tam pła­cą le­piej niż w Wy­dzia­le Za­bójstw. Na­wet gdy­by zgo­dzi­li się zre­zy­gno­wać z gwa­ran­to­wa­nej ka­rie­ry dla ta­kie­go krót­kie­go zle­ce­nia, to i tak będzie ich obo­wi­ązy­wał trzy­mie­si­ęcz­ny okres wy­po­wie­dze­nia plus ko­niecz­no­ść do­cho­wa­nia ta­jem­ni­cy w zwi­ąz­ku ze spra­wą tych za­gi­ni­ęć, co w prak­ty­ce czy­ni ich kom­plet­nie bez­u­ży­tecz­ny­mi dla nas. Po dru­gie, ta­kie śledz­two będzie wy­gląda­ło jak za­mó­wie­nie zło­żo­ne przez mi­liar­de­ra, więc pod tym względem wy­świad­czysz sam so­bie nie­dźwie­dzią przy­słu­gę. Je­śli twoi śled­czy do­trą do tak zwa­nych fak­tów, któ­re by cię oczy­ści­ły, zo­sta­ną one au­to­ma­tycz­nie po­da­ne w wąt­pli­wo­ść, co by się nie sta­ło, gdy­by od­kry­ła je po­li­cja.

– Ach! – Røed się uśmiech­nął i wy­ta­rł nos pa­pie­ro­wą chu­s­tecz­ką. – Uwiel­biam do­brze za­in­we­sto­wa­ne pie­ni­ądze. Je­steś świet­ny, bo wska­za­łeś pro­ble­my. A te­raz po­każ, że je­steś naj­lep­szy, i po­wiedz mi, jak je roz­wi­ązać.

Jo­han Krohn wy­pro­sto­wał ple­cy.

– Dzi­ęku­ję za za­ufa­nie, ale to twar­dy orzech do zgry­zie­nia.

– Po­nie­waż?

– Sko­ro wspo­mi­nasz o naj­lep­szych, to ist­nie­je je­den czło­wiek, któ­ry chy­ba rze­czy­wi­ście jest naj­lep­szy. W ka­żdym ra­zie wcze­śniej osi­ągał im­po­nu­jące re­zul­ta­ty.

– Ale?

– Ale już nie pra­cu­je w po­li­cji.

– Z tego, co po­wie­dzia­łeś przed chwi­lą, wy­ni­ka, że to po­win­na być za­le­ta.

– Cho­dzi mi o to, że on już nie pra­cu­je w po­li­cji z kon­kret­nych po­wo­dów.

– Mia­no­wi­cie?

– Od cze­go mam za­cząć? Nie­lo­jal­no­ść. Ci­ężkie za­nie­dba­nia na słu­żbie. Pi­cie w pra­cy, ewi­dent­ny al­ko­ho­lik. Wie­lo­krot­ne sto­so­wa­nie prze­mo­cy. Nar­ko­ty­ki. Za­wi­nił śmier­ci co naj­mniej jed­ne­go z ko­le­gów, cho­ciaż nie zo­stał za to ska­za­ny. Krót­ko mó­wi­ąc, ma na su­mie­niu wi­ęcej prze­stępstw niż wi­ęk­szo­ść kry­mi­na­li­stów, któ­rych za­pusz­ko­wał. A poza tym wspó­łpra­ca z nim to praw­dzi­we pie­kło.

– Rze­czy­wi­ście spo­ro. Cze­mu wo­bec tego w ogó­le bie­rzesz go pod uwa­gę, sko­ro jest taki nie­obli­czal­ny?

– Po­nie­waż jest naj­lep­szy. I po­nie­waż może się przy­dać w tej dru­giej wspo­mnia­nej przez cie­bie kwe­stii.

– Tak?

– Ze względu na roz­wi­ąza­ne spra­wy jest jed­nym z nie­wie­lu śled­czych, któ­rzy mają coś w ro­dza­ju twa­rzy pu­blicz­nej. A poza tym wi­ze­ru­nek oso­by bez­kom­pro­mi­so­wej, nie­złom­nej, „ole­wa­jącej wszyst­ko”. To oczy­wi­ście prze­sa­da, ale lu­dzie lu­bią ta­kie mity. A taki wi­ze­ru­nek może stłu­mić po­dej­rze­nia, że pro­wa­dzo­ne przez nie­go śledz­two jest ku­pio­ne.

– Jo­ha­nie Krohn, te­raz je­steś wart ka­żdej za­in­we­sto­wa­nej ko­ro­ny. – Røed uśmiech­nął się sze­ro­ko. – An­ga­żu­je­my go!

– Pro­blem...

– Nie! Po pro­stu pod­noś staw­kę, do­pó­ki się nie zgo­dzi.

– ...po­le­ga na tym, że naj­wy­ra­źniej nikt do­kład­nie nie wie, gdzie on te­raz jest.

Røed si­ęgnął po szklan­kę z whi­sky, ale się nie na­pił. Zaj­rzał tyl­ko do niej z dez­apro­ba­tą.

– Co masz na my­śli, mó­wi­ąc „do­kład­nie”?

– Zda­rza mi się spo­ty­kać słu­żbo­wo z Ka­tri­ne Bratt, sze­fo­wą Wy­dzia­łu Za­bójstw, w któ­rym on wcze­śniej pra­co­wał. Gdy o nie­go spy­ta­łem, po­wie­dzia­ła, że ostat­ni znak ży­cia dał z wiel­kie­go mia­sta, ale nie zna­ła jego ad­re­su i nie mia­ła po­jęcia, co on tam robi. W jej gło­sie nie było opty­mi­zmu zwi­ąza­ne­go z jego przy­szło­ścią, że tak po­wiem.

– Hej, Jo­han, nie wy­co­fuj się te­raz, kie­dy już mi go sprze­da­łeś! Mu­si­my go mieć, czu­ję to. Więc go znaj­dź.

Krohn wes­tchnął. Znów po­ża­ło­wał. Będąc żąd­nym chwa­ły ka­rie­ro­wi­czem, oczy­wi­ście dał się zła­pać w kla­sycz­ną pu­łap­kę „po­każ, że je­steś naj­lep­szy”, jaką Mar­kus Røed praw­do­po­dob­nie za­sta­wiał co dru­gi dzień. Ale z jed­ną nogą w po­trza­sku było już za pó­źno na od­wrót. Będzie mu­siał wy­ko­nać spo­ro te­le­fo­nów. Spró­bo­wał ob­li­czyć ró­żni­cę cza­su. Okej, trze­ba za­cząć od razu.

3

So­bo­ta

Ale­xan­dra Stur­dza, my­jąc ręce wy­ćwi­czo­ny­mi ru­cha­mi, tak sta­ran­ny­mi, jak­by mia­ła wkrót­ce do­ty­kać ży­wej oso­by, a nie zwłok, uwa­żnie przy­gląda­ła się od­bi­ciu wła­snej twa­rzy w lu­strze nad umy­wal­ką. Ta twarz była twar­da, na­zna­czo­na bli­zna­mi po ospie. Wło­sy – moc­no ści­ągni­ęte do tyłu i spi­ęte w kok – kru­czo­czar­ne, lecz Ale­xan­dra cze­ka­ła już na pierw­sze siwe pa­sma – u jej mat­ki Ru­mun­ki po­ja­wi­ły się za­raz po trzy­dzie­st­ce. Mężczy­źni w Nor­we­gii mó­wi­li, że z jej piw­nych oczu strze­la­ją bły­ska­wi­ce, zwłasz­cza gdy któ­ryś usi­ło­wał na­śla­do­wać jej pra­wie nie­zau­wa­żal­ny ak­cent. A gdy żar­to­wa­li so­bie z jej oj­czy­zny – nie­któ­rzy uwa­ża­li ten kraj za je­den wiel­ki żart – opo­wia­da­ła, że po­cho­dzi z Ti­mi­şo­ary, pierw­sze­go eu­ro­pej­skie­go mia­sta, w któ­rym elek­trycz­ne oświe­tle­nie ulic za­ło­żo­no już w roku 1884, dwa po­ko­le­nia wcze­śniej niż w Oslo. Kie­dy jako dwu­dzie­sto­lat­ka przy­je­cha­ła do Nor­we­gii, na­uczy­ła się języ­ka w ci­ągu sze­ściu mie­si­ęcy, do­dat­ko­wo pra­cu­jąc w trzech miej­scach. Ze­szła do dwóch, kie­dy stu­dio­wa­ła che­mię na Nor­we­skim Uni­wer­sy­te­cie Na­uko­wo-Tech­nicz­nym, a te­raz pra­co­wa­ła tyl­ko w In­sty­tu­cie Me­dy­cy­ny Sądo­wej, ale jed­no­cze­śnie pi­sa­ła pra­cę dok­tor­ską na te­mat ana­li­zy DNA. Od cza­su do cza­su – nie­zbyt często – za­da­wa­ła so­bie py­ta­nie, co spra­wia, że jest tak atrak­cyj­na dla mężczyzn. Nie mo­gło cho­dzić o jej twarz i bar­dzo bez­po­śred­ni, a nie­kie­dy wręcz bru­tal­ny spo­sób by­cia. Ani o jej in­te­lekt i CV, któ­re mężczy­źni po­strze­ga­li chy­ba ra­czej jako gro­źne niż pod­nie­ca­jące. Wes­tchnęła. Pe­wien fa­cet po­wie­dział kie­dyś, że jej cia­ło jest jak skrzy­żo­wa­nie ty­gry­sa z lam­bor­ghi­ni. Dziw­ne, że taki idio­tycz­ny ko­men­tarz po­tra­fi za­brzmieć bar­dzo źle albo być w pe­łni do za­ak­cep­to­wa­nia, ba, wręcz przy­jem­ny, w za­le­żno­ści od tego, z czy­ich padł ust. Za­kręci­ła kran i prze­szła do sali sek­cyj­nej.

Hel­ge­go za­sta­ła już na miej­scu. Dwa lata od niej młod­szy tech­nik sek­cyj­ny był by­stry i skłon­ny do śmie­chu, a Ale­xan­dra jed­no i dru­gie uwa­ża­ła za wiel­ką za­le­tę w pra­cy przy zma­rłych, kie­dy za­da­nie po­le­ga na wy­ci­ągni­ęciu ze zwłok ta­jem­nic wy­ja­śnia­jących, w jaki spo­sób do­szło do zgo­nu. Hel­ge był bio­inży­nie­rem, a Ale­xan­dra in­ży­nie­rem che­mi­kiem i obo­je po­sia­da­li kwa­li­fi­ka­cje do prze­pro­wa­dza­nia oględzin zwłok, ale nie do pe­łnych sek­cji. Mimo to nie­któ­rzy pa­to­lo­dzy usi­ło­wa­li pod­kre­ślić swo­ją ran­gę, na­zy­wa­jąc tech­ni­ków sek­cyj­nych Die­ner, czy­li słu­żący­mi, co było spad­kiem po nie­miec­kich pa­to­lo­gach sta­rej szko­ły. Hel­ge się tym nie przej­mo­wał, Ale­xan­dra mu­sia­ła jed­nak przy­znać, że od cza­su do cza­su ją to iry­to­wa­ło. Zwłasz­cza w dni ta­kie jak ten, kie­dy sta­wia­ła się do pra­cy i ro­bi­ła wszyst­ko to, co pod­czas wstęp­ne­go ba­da­nia zwłok zro­bi­łby pa­to­log – i tak samo do­brze. Hel­ge był jej ulu­bie­ńcem w In­sty­tu­cie Me­dy­cy­ny Sądo­wej. Za­wsze przy­cho­dził, gdy go o to po­pro­si­ła, a nie ka­żde­go Nor­we­ga dało się na to na­mó­wić w so­bo­tę. Albo po szes­na­stej w dzień po­wsze­dni. Od cza­su do cza­su za­sta­na­wia­ła się, w któ­rym miej­scu na ska­li stan­dar­du ży­cia znaj­do­wa­łby się ten stro­ni­ący od pra­cy kraj, gdy­by Ame­ry­ka­nie nie zna­le­źli ropy na jego szel­fie kon­ty­nen­tal­nym.

Pod­kręci­ła moc lam­py wi­szącej nad na­gim cia­łem mło­dej ko­bie­ty na sto­le. Za­pach zwłok za­le­żał od wie­lu czyn­ni­ków: wie­ku, przy­czy­ny śmier­ci, za­ży­wa­nych le­ków, die­ty i oczy­wi­ście od tego, jak da­le­ko po­su­nął się pro­ces roz­kła­du. Ale­xan­dra nie mia­ła żad­nych pro­ble­mów z odo­rem gni­cia, eks­kre­men­tów i ury­ny. Ra­dzi­ła so­bie na­wet z ga­za­mi wy­twa­rza­ny­mi w pro­ce­sie gnil­nym, któ­re cia­ło od cza­su do cza­su wy­pusz­cza­ło z sie­bie z prze­ci­ągłym sy­kiem. Po­ko­ny­wa­ły ją jed­nak pły­ny żo­łąd­ko­we, fe­tor wy­mio­cin, żó­łci i roz­ma­itych kwa­sów. Pod tym względem Su­san­ne An­der­sen nie wy­gląda­ła aż tak źle, na­wet po trzech ty­go­dniach na dwo­rze.

– Nie ma larw? – spy­ta­ła Ale­xan­dra.

– Usu­nąłem. – Hel­ge pod­nió­sł bu­tel­kę z octem, z któ­re­go ko­rzy­sta­li.

– Ale je za­cho­wa­łeś?

– Ow­szem. – Po­ka­zał na szkla­ny po­jem­nik z kil­ku­na­sto­ma bia­ły­mi lar­wa­mi. Za­trzy­my­wa­li je, po­nie­waż ich wiel­ko­ść ujaw­nia­ła, jak dłu­go ży­wi­ły się zwło­ka­mi, a za­tem kie­dy się wy­klu­ły; ergo mo­gły zdra­dzić czas zgo­nu, cho­ciaż li­czo­ny nie w go­dzi­nach, ale w dniach lub ty­go­dniach.

– Po­win­ni­śmy szyb­ko się z tym upo­rać – stwier­dzi­ła Ale­xan­dra. – Wy­dział Za­bójstw chce tyl­ko okre­śle­nia praw­do­po­dob­nej przy­czy­ny zgo­nu. I oględzin ze­wnętrz­nych. Po­bra­nia prób­ki krwi, mo­czu, pły­nów cia­ła. W po­nie­dzia­łek pa­to­log prze­pro­wa­dzi pe­łną sek­cję. Masz ja­kieś pla­ny na dzi­siej­szy wie­czór? Tu­taj...

Hel­ge sfo­to­gra­fo­wał wska­za­ne przez nią miej­sce.

– My­śla­łem o tym, żeby obej­rzeć ja­kiś film – od­pa­rł.

– A co po­wiesz na pó­jście ze mną do klu­bu ge­jow­skie­go, żeby po­ta­ńczyć?

Zro­bi­ła no­tat­ki na for­mu­la­rzu i znów po­ka­za­ła pal­cem.

– Tu­taj.

– Nie umiem ta­ńczyć.

– Bzdu­ra! Wszy­scy geje umie­ją ta­ńczyć. Wi­dzisz tę ranę na szyi? Za­czy­na się od le­wej stro­ny, po­tem się po­głębia i znów jest płyt­sza z pra­wej. To wska­zu­je na pra­wo­ręcz­ne­go za­bój­cę, któ­ry przy­trzy­my­wał ofia­rę, sto­jąc za jej ple­ca­mi. Któ­ryś z pa­to­lo­gów opo­wia­dał zresz­tą o ra­nie wy­gląda­jącej wła­śnie tak, więc za­kła­da­no za­bój­stwo, a oka­za­ło się, że fa­cet sam so­bie po­de­rżnął gar­dło. Trze­ba być bar­dzo zde­cy­do­wa­nym, żeby to zro­bić. No i co, pój­dziesz po­ta­ńczyć z ge­ja­mi?

– A je­śli nie je­stem ge­jem?

– No to – Ale­xan­dra zro­bi­ła no­tat­kę – już w ogó­le ni­g­dzie się z tobą nie wy­bio­rę.

Ro­ze­śmiał się gło­śno i pstryk­nął ko­lej­ne zdjęcie.

– Po­nie­waż...?

– Po­nie­waż wte­dy blo­ku­jesz dro­gę in­nym fa­ce­tom. Do­bry skrzy­dło­wy musi być ge­jem.

– Mogę uda­wać, że je­stem.

– To tak nie dzia­ła. Mężczy­źni wy­czu­wa­ją za­pach te­sto­ste­ro­nu i od razu się wy­co­fu­ją. Jak my­ślisz, co to może być?

Przy­trzy­ma­ła szkło po­wi­ęk­sza­jące tuż pod bro­daw­ką pier­si Su­san­ne An­der­sen.

Hel­ge bar­dziej się po­chy­lił.

– Może za­schni­ęta śli­na. Albo śluz z nosa. W ka­żdym ra­zie nie sper­ma.

– Zrób zdjęcie, a ja tro­chę ze­skro­bię i w po­nie­dzia­łek spraw­dzę w la­bo­ra­to­rium, co to jest. Przy odro­bi­nie szczęścia będzie­my mieć ma­te­riał do ba­da­nia DNA.

Hel­ge pstry­kał, pod­czas gdy Ale­xan­dra ba­da­ła jamę ust­ną, uszy, noz­drza i oczy de­nat­ki.

– Jak my­ślisz, co tu się sta­ło? – Za­pa­li­ła la­tar­kę punk­to­wą i po­świe­ci­ła nią w pu­sty oczo­dół.

– Zwie­rzęta?

– Praw­dę mó­wi­ąc, nie sądzę. – Oświe­tli­ła brze­gi oczo­do­łu. – Nie ma szcząt­ków ga­łki ocznej ani żad­nej rany wo­kół oka, po­zo­sta­wio­nej przez szpo­ny pta­ka czy pa­zu­ry gry­zo­nia. I dla­cze­go zwie­rzę nie za­bra­ło też dru­gie­go oka? Zrób tu zdjęcie. – Znów po­świe­ci­ła w oczo­dół. – Wi­dzisz, że ner­wy wy­da­ją się prze­ci­ęte w jed­nym miej­scu, jak­by no­żem?

– O cho­le­ra! – za­klął Hel­ge. – Kto robi coś ta­kie­go?

Ale­xan­dra po­kręci­ła gło­wą.

– Za­gnie­wa­ni mężczy­źni. Bar­dzo, bar­dzo za­gnie­wa­ni i bar­dzo cho­rzy mężczy­źni. A tacy gdzieś krążą. Może i ja ra­czej zo­sta­nę dziś w domu i obej­rzę ja­kiś film?

– Aha, na pew­no.

– Okej. Spraw­dźmy, czy wy­ko­rzy­stał ją ta­kże sek­su­al­nie.

Stwier­dzi­li, że na ge­ni­ta­liach nie ma żad­nych wy­ra­źnych uszko­dzeń ani też śla­dów sper­my. Gdy­by na­sie­nie znaj­do­wa­ło się w wa­gi­nie, i tak już daw­no by się wchło­nęło. Pa­to­log miał jesz­cze raz spraw­dzić to wszyst­ko w po­nie­dzia­łek, lecz Ale­xan­dra była prze­ko­na­na, że on czy też ona nie stwier­dzi nic in­ne­go.

Po tym wszyst­kim zro­bi­li so­bie prze­rwę na pa­pie­ro­sa. Ale­xan­dra nie była na­ło­go­wą pa­lacz­ką, lecz mgli­ście wy­obra­ża­ła so­bie, że pa­ląc, prze­ga­nia­ją z dy­mem ewen­tu­al­ne de­mo­ny zma­rłych, któ­re w nich za­miesz­ka­ły. Za­ci­ągnęła się i ro­zej­rza­ła po Oslo. Po­pa­trzy­ła na fiord lśni­ący pod bla­dym bez­chmur­nym nie­bem jak sre­bro. Na ni­skie wzgó­rza pło­nące je­sien­nie czer­wie­nią i żó­łcią.

– Cho­le­ra, ale tu pi­ęk­nie! – wes­tchnęła.

– Mó­wisz w taki spo­sób, jak­byś nie chcia­ła, żeby tak było. – Hel­ge wzi­ął od niej pa­pie­ro­sa.

– Nie­na­wi­dzę przy­wi­ązy­wać się do ró­żnych rze­czy.

– Rze­czy?

– Do miejsc. I do lu­dzi.

– Do mężczyzn?

– Zwłasz­cza do mężczyzn. Oni od­bie­ra­ją wol­no­ść. To zna­czy nie od­bie­ra­ją, bo od­da­je się ją do­bro­wol­nie, po kre­ty­ńsku, jak gdy­by się było tak za­pro­gra­mo­wa­ną. A wol­no­ść jest war­ta wi­ęcej niż mężczy­źni.

– Pew­na je­steś?

Znów za­bra­ła mu pa­pie­ro­sa i za­ci­ągnęła się, moc­no, gniew­nie. Rów­nie moc­no wy­dmu­cha­ła dym i za­śmia­ła się tym swo­im ochry­płym, twar­dym śmie­chem.

– Przy­naj­mniej niż ci, na któ­rych zwra­cam uwa­gę.

– A co z tym po­li­cjan­tem, o któ­rym mi opo­wia­da­łaś?

– Ach, on. – Znów się ro­ze­śmia­ła. – Tak, ten mi się po­do­bał. Ale był wra­kiem. Żona wy­ko­pa­ła go z domu, cały czas pił.

– Gdzie jest te­raz?

– Żona uma­rła, a on ucie­kł z kra­ju. Tra­gicz­na hi­sto­ria. – Ale­xan­dra gwa­łtow­nie się po­de­rwa­ła. – No, cho­dźmy to sko­ńczyć i scho­wać zwło­ki do lo­dów­ki. Chcę się gdzieś za­ba­wić!

Wró­ci­li do sali sek­cyj­nej, po­bra­li ostat­nie prób­ki, wy­pe­łni­li do ko­ńca for­mu­larz i za­częli sprzątać.

– À pro­pos – ode­zwa­ła się Ale­xan­dra. – Wiesz, że ja też by­łam za­pro­szo­na na tę im­prę, na któ­rej były ta tu­taj i tam­ta dru­ga dziew­czy­na? I py­ta­łam, czy ze mną pój­dziesz.

– Żar­tu­jesz.

– Nie pa­mi­ętasz? Za­pro­si­ła mnie przy­ja­ció­łka jed­ne­go z sąsia­dów Røe­da. Im­pre­za mia­ła się od­by­wać na tym wy­pa­sio­nym wspól­nym ta­ra­sie na da­chu w Oslo­buk­ta. Mia­ło być na niej dużo bo­ga­tych lu­dzi, ce­le­bry­tów i zna­nych ba­lo­wi­czów. A dziew­czy­ny mia­ły obo­wi­ąz­ko­wo przy­jść w su­kien­kach, ko­niecz­nie krót­kich.

– Fuj! – skrzy­wił się Hel­ge. – No to ro­zu­miem, dla­cze­go nie po­szłaś.

– Bred­nie. Oczy­wi­ście, że bym po­szła, gdy­by tam­te­go dnia nie było tu tyle ro­bo­ty. A ty po­sze­dłbyś ze mną.

– Na­praw­dę? – Hel­ge się uśmiech­nął.

– Ja­sne – ro­ze­śmia­ła się Ale­xan­dra. – Je­stem prze­cież two­ją fag hag. Po­tra­fisz to so­bie wy­obra­zić? Ty, ja i the be­au­ti­ful pe­ople?

– Yes.

– Sam wi­dzisz, je­steś ge­jem.

– Co? Dla­cze­go?

– Hel­ge, od­po­wiedz mi szcze­rze: spa­łeś kie­dyś z fa­ce­tem?

– Chwi­lecz­kę... – Hel­ge za­czął prze­su­wać stół ze zwło­ka­mi. – Ow­szem.

– Wi­ęcej niż raz?

– Z tego po­wo­du wca­le nie mu­szę być ge­jem – za­uwa­żył, wy­ci­ąga­jąc wiel­ką me­ta­lo­wą szu­fla­dę.

– Skąd, to tyl­ko po­szla­ki. Do­wo­dem, Wat­so­nie, jest to, że gdy za­rzu­casz swe­ter na jed­no ra­mię, wi­ążesz ręka­wy pod dru­gą pa­chą.