Uzyskaj dostęp do tej i ponad 60000 książek od 6,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Były amerykański żołnierz John Pilar zostaje skazany na śmierć za zamordowanie swojej rodziny w wyjątkowo bestialski sposób. Kat wstrzykuje mu zabójczą mieszankę, ale to nie koniec jego podróży. Po drugiej stronie budzi go odrażająca woń siarki… Jego młodszy brat Lukas, były nowojorski policjant, a dziś zapijaczony detektyw, nie wierzy w jego winę. Odkrywa, że naczelnik więzienia, w którym zginął John, nie ma krystalicznie czystego sumienia. Razem z młodą dziennikarką Rose Parker rozpoczynają prywatne śledztwo i wpadają na trop mrocznego spisku. Z każdym dniem coraz bardziej zagłębiają się w matni pierwotnego zła, niewyobrażalnego okrucieństwa i zdziczałej przemocy. Czy oczyszczą Johna z zarzutów, czy może dokopią się do prawdy tak przerażającej, że nawet samo piekło wydaje się jedynie drobną igraszką? "Droga do piekła" zabierze Cię w otchłań zła, gdzie trupi odór i kwaśna woń śmierci są jedynie finezyjnym zaproszeniem do skrzętnie skrywanej, mrocznej tajemnicy ludzkości. Chcesz spać? Nie czytaj! W nocy koszmary przyjdą na pewno!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 501
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Anna Seweryn-Sakiewicz
Projekt okładki
Dariusz Kocurek
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Damian Walasek
Opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Wydanie I, Chorzów 2016
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c
tel. 32-348-31-35
office@videograf.pl
www.videograf.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.
01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
dystrybucja@dictum.pl
www.dictum.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2016
tekst © Przemysław Piotrowski
ISBN 978-83-7835-532-8
Ukochanej żonie Kasi.
Dziękuję, że jesteś…
Akurat dziś, gdy temperatura w mieście dochodziła do trzydziestu ośmiu stopni Celsjusza, jemu musiała wysiąść klimatyzacja. A do tego stał w paskudnym popołudniowym korku na wylotówce do jego wymarzonego domu w Hampton Bays, bo doszło do jakiegoś karambolu, w którym wzięło udział aż sześć samochodów. Przynajmniej tak mówili w radiu i choć on doskonale zdawał sobie sprawę, że mediom nie można ufać, to akurat tym razem mógł zawierzyć miłemu, choć stanowczemu głosikowi latynoskiej dziennikarki, Jenny Hodge, której audycji lubił słuchać od zawsze.
John Pilar był przyzwyczajony do stania w korkach, bo nowojorska metropolia nigdy nie potrafiła sobie z nimi poradzić raz a dobrze. Dlatego trwający kilka godzin powrót do domu nie był dla niego czymś wyjątkowym. Tym bardziej że przez ostatnie trzy lata musiał na sukces harować jak wół. Czasem nawet nie opłacało mu się wracać do domu i zostawał w jednym ze swoich klubów fitness na noc, co jego żonę Lisę doprowadzało do szału. Kochał ją bardzo, podobnie jak trójkę swoich dzieci. Dwunastoletni Tim był pasjonatem lotnictwa, dziewięcioletnia Natalia kochała prace w ogródku, a czteroletnia Laura potrafiła już śpiewać jak mała gwiazda estrady. Po prostu cudowne dzieciaki, uwielbiał z nimi przebywać i czuł, że jego ciągła nieobecność jest dla nich uciążliwa. Przez lata tłumaczył sobie, że wszystko to robi z myślą o żonie i dzieciach. To dla nich zasuwał w pocie czoła w Afganistanie, Iraku czy Syrii, gdzie przeszedł prawdziwe piekło. To dla nich tyrał wśród niewidzialnego i czającego się za każdym rogiem wroga. Dla nich wreszcie został odznaczony Srebrną Gwiazdą i Purpurowym Sercem, gdy po jednej z akcji dostał się do talibskiej niewoli. Poddawany brutalnym torturom, nie ugiął się jednak przed żądaniami wroga i w końcu doczekał się kolegów z SEALs’ów, którzy wyratowali go z opresji. Kochał swój kraj, był patriotą. Rodzinę stawiał jednak zawsze na pierwszym miejscu. Dlatego zrezygnował. Za żonę i dzieci był w stanie oddać życie i gdyby sam diabeł zechciał mu ich odebrać, on ruszyłby za nim do czeluści jego królestwa, aby dopaść rogatego skurwysyna i wyrwać z jego szkaradnych szponów swoich najbliższych.
Od czterech lat nie latał już na misje. Gdy urodziła się Laura, żona postawiła mu ultimatum: albo zostaje w kraju, albo niech jedzie i już nie wraca. Do tej pory nie był pewny, czy mogłaby go opuścić, bo choć wiedział, że każdy jego wyjazd był dla niej prawdziwą gehenną, to nigdy nie zwątpił w jej miłość. Zdecydował zostać. Przekalkulował, że z małą pomocą banku za zarobione na wojaczce pieniądze jest w stanie otworzyć dwie siłownie. Jedną postawił w Ridgewood, a drugą w Brighton Beach. Trafił świetnie i już po dwóch latach dołożył jedną na Greenpoincie i kolejną, swoją perełkę, na manhattańskim SoHo. Dzięki temu w końcu mógł się wyprowadzić z centrum i wyjechać na przedmieścia, wybierając ostatecznie niewielką posiadłość w Hampton Bays. No i spełnić niedoścignione przez lata marzenie – sprawić sobie wymarzonego Forda Mustanga Shelby GT 500. Co prawda zawsze śnił o klasyku z 1967 roku, ale na ten model jeszcze nie było go stać. Kupił sobie zatem egzemplarz prosto z salonu, rocznik 2016. Drapieżny, lśniący w piekielnym słońcu jak czarny diament, wyglądał magicznie. Zawsze czuł się w nim bosko. Do dziś…
Nie pamiętał takiego upału, od kiedy zamieszkał w Nowym Jorku, przed dwudziestu laty. Prawie czterdzieści kresek w tej betonowej dżungli było dla przeciętnego mieszkańca męką niemal nie do zniesienia. Potrafił przetrwać podobne, a nawet wyższe temperatury podczas misji, i to w pełnym umundurowaniu, ale na pustyni powietrze nie było tak wilgotne. Na Manhattanie czy Brooklynie po prostu nie dawało się oddychać. Burmistrz zdecydował nawet, aby specjalne grupy rozwoziły po ulicach darmową wodę, bo ludzie najzwyczajniej w świecie mdleli z przegrzania i odwodnienia organizmu.
On, jak na złość, nie zaopatrzył się w kolejną butelkę przed wjazdem na ekspresówkę i teraz usychał w swoim pięknym, wypolerowanym czarnym mustangu, który chłonął promienie prawie jak bateria słoneczna. W środku pojazdu było już prawie siedemdziesiąt stopni, jego ciemnoszara koszula od Hugo Bossa, mokra od potu, lepiła się do ciała, potęgując dyskomfort. John potrafił opanować swoje emocje niemal w każdej sytuacji, ale tym razem nie wytrzymał i kilkakrotnie uderzył wewnętrzną częścią dłoni w górę kierownicy, rzucając przy okazji siarczyste „kurwa mać”.
Poczuł pieczenie w zaschniętym gardle. Wiedział, że jego organizm powoli zaczyna się odwadniać. Musiał się czegoś napić i gdy otworzył drzwi pojazdu, aby spróbować szczęścia i zapytać któregoś ze współtowarzyszy niedoli, czy może ma odstąpić butelkę wody bądź jakiegokolwiek napoju, stojący przed nim stary grafitowy cadillac ruszył z miejsca i powoli zaczął przyspieszać.
John przekręcił kluczyk i delikatnie wcisnął pedał gazu. Głęboki pomruk prawie sześciolitrowego silnika o mocy 662 koni mechanicznych znów zabrzmiał pięknie, ale nie dane mu było się rozkręcić, bo za kilkanaście sekund wszystkie pojazdy raz jeszcze stanęły w bezruchu. Jenny Hodge ponownie zakomunikowała, że korek ma prawie siedem kilometrów i policja mimo szczerych chęci nie będzie w stanie doprowadzić drogi do pełnej przepustowości szybciej niż za kilka godzin. Dlatego John, nie chcąc się dłużej denerwować, pewnym ruchem otworzył drzwi i wyskoczył z samochodu. Zrobił kilka kroków i zatrzymał się przy starym cadillacu. W środku siedział obfitych rozmiarów Meksykanin, którego niemal całe ramiona pokryte były tatuażami. Widząc pukającego w szybę gościa, delikatnie ją uchylił.
– Coś nie tak? – zapytał, rzucając w kierunku Johna pewne siebie spojrzenie.
– Wszystko gra, kolego. Siadła mi klima, a do tego nie kupiłem nic do picia i cholernie mnie suszy. Pomożesz, człowieku?
Gruby Meksykanin raz jeszcze zerknął spode łba na Pilara i lekko kiwnąwszy głową, sięgnął na tylne siedzenie i wyciągnął półtoralitrową butelkę Aquafiny.
– Pięć dolców – rzucił krótko, nieco bardziej uchylając szybę.
John, nieco zaskoczony obcesowością rozmówcy, wyjął portfel i wyciągnął dziesięć, bo tyle akurat miał w najmniejszym nominale.
– Wezmę dwie – powiedział i wyciągnął banknot w kierunku Meksykanina, który szybkim ruchem chwycił papier i od razu przekazał butelkę z wodą.
– Nie mam więcej, reszty też. Na zdrowie, chłopie – odpowiedział i sekundę później szyba jego cadillaca się domknęła.
– Dzięki – lekko ironicznie odpowiedział już do siebie John.
Mimo że Meksykanin nie należał do najbardziej otwartych, Pilar i tak był zadowolony, że udało mu się zdobyć to, czego pragnął. Odkręcił zakrętkę i pociągnął kilka mocnych łyków, jeszcze zanim skierował się do własnego pojazdu.
Gdy ponownie usiadł za kierownicą, niechętnie spojrzał w końcu na przymocowany koło radia telefon. Czekała go rozmowa, której od kilkudziesięciu minut za wszelką cenę starał się uniknąć. Dziś już raz pokłócił się z żoną, przed wyjściem do pracy. Sprzeczkę widział nawet sąsiad, Pat Hutchinson – stary, zgrzybiały i cholernie wścibski szef sieci brooklyńskich deli, którego John po prostu nie lubił. Niestety, po tym, co powiedziała w radiu Jenny Hodge, nie miał wyjścia i musiał w końcu zadzwonić do żony. Wiedział, że nie zdąży do domu na urodziny Laury, a Lisa znów mu nie odpuści. Czy zrozumie, że tym razem był wypadek, a on wpakował się w kilkukilometrowy korek? Wątpił w to. Ostatnio znów miał więcej pracy i bywał gościem we własnym domu, co nie najlepiej wpływało na ich relacje. Dziś przed wyjściem obiecał jednak, że na pewno dotrze na szóstą. Niepotrzebnie, bo teraz już był pewny, że nie wróci wcześniej niż po ósmej, może nawet po dziewiątej.
Sięgnął po telefon i kliknął szybkie wybieranie. Na ekranie pojawił się napis „Tulczynka”. Lubił tę ksywkę żony. Przylepił ją, gdy się poznali, bo Lisa zawsze i wszędzie uwielbiała się wtulać w jego umięśnione ramiona. A najbardziej, gdy wracał po misji cały i zdrowy. Przetarł chusteczką czoło i szyję, czekając, aż żona odbierze telefon i gdy w końcu usłyszał krótkie: „Hej, skarbie”, przez moment pomyślał, że może tym razem Lisa przyjmie jego tłumaczenia.
– Wszystko w porządku? – zapytał, jakby chciał maksymalnie oddalić wyznanie gorzkiej prawdy.
– Tak. Wracasz już?
– Tak, ale stoję w korku, skarbie. Najpewniej trochę się spóźnię.
– W jakim korku? Nawet nie mów, że w tym, o którym myślę… – Ton głosu Lisy zmienił się błyskawicznie.
– Tak, kochanie. Pech chciał, że…
– Wiesz, że nie spóźnisz się kwadrans czy pół godziny. – Żona nie dała Johnowi dokończyć. – Słyszałam w radiu. No, cholera, John! Z tobą tak zawsze.
– Skarbie, zrobię co w mojej mocy, aby przyjechać jak najszybciej. Wiesz, że bardzo mi na tym zależy.
– Ech, zawsze to samo, John, zawsze to samo. Chwilę poczekam z tortem, ale wiesz, że dzieciaki jutro idą do szkoły…
– Wiem, przepraszam. Zadzwonię, jak tylko wyjadę z tego pieprzonego korka. Kocham cię, Lisa.
– Pośpiesz się, John.
Miły i dźwięczny głos żony tym razem zabrzmiał tak, że John od razu poczuł ukłucie wyrzutów sumienia. Przygaszony, zawiedziony, jakby apatyczny. Lisa nie wierzyła, że jej mąż wróci i razem z dziećmi zdmuchną świeczki, że spędzą wspólnie urodziny najmłodszej córeczki i wszyscy będą się cieszyć rodzinnym spotkaniem. Wiedziała, podobnie jak on, że Laura będzie pytać, dlaczego nie ma taty.
John ponownie uderzył dłońmi w kierownicę i zacisnął na niej palce tak, że aż zbielały mu kłykcie. Kilka chwil później był już spokojny. Uznał, że nie ma sensu denerwować się na rzeczy, na które człowiek nie ma żadnego wpływu. Tego go uczono przez lata – trzymać nerwy na wodzy. Nawet w najbardziej stresujących i rozpaczliwych sytuacjach, z których wydawałoby się, że nie ma wyjścia. Opanowanie emocji to była podstawa, aby w jednym kawałku wrócić z misji. A to przecież tylko głupi korek. Kurwa, korek, przez który znów zawiedzie żonę i dzieci…
John ponownie chwycił chusteczkę i przetarł nią spoconą twarz. Miał głęboko osadzone, ciemnobrązowe oczy, długi, nieco przekrzywiony nos i wydatną szczękę z dołeczkiem na brodzie, który zawsze był w stanie nieco ujarzmić surowe, żołnierskie oblicze. Jego aparycja i konkretna postura zawsze powodowały, że ludzie mieli do niego więcej szacunku, więc aby odrobinę ocieplić swój wizerunek, John cztery lata temu zapuścił włosy. Wcześniej, gdy jeździł na misje, codziennie golił głowę. To był jego rytuał, który powtarzał z najwyższym namaszczeniem. Gdy na stałe wrócił do rodziny, zdecydował się na krótką, ale klasyczną męską fryzurę z włosami zaczesanymi do przodu. Traktował to jako ostateczną przemianę. Nie był już żołnierzem. Został statecznym ojcem rodziny. Dojrzałym, rozważnym i opanowanym. A przynajmniej robił, co w jego mocy, aby takim być.
Wielobarwny wąż setek pojazdów znów ruszył, więc czarny mustang również włączył się do ruchu. Przez kolejne prawie trzy godziny John musiał stawać jeszcze kilkanaście razy. Słuchał wiadomości, potem listy przebojów, wywiadu z gwiazdorem New York Giants, znów wiadomości, muzyki. I tak w kółko, aż minął miejsce, w którym doszło do karambolu. W tej chwili służby wszystko już niemal idealnie wysprzątały i jedynymi śladami po wypadku były czarne, długie ślady hamowania, migające znaki ostrzegawcze oraz kilka wozów policyjnych i krzątający się po okolicy gliniarze oraz pracownicy pomocy drogowej. Straż pożarna i karetki zapewne już dawno wróciły do swoich siedzib, rozbite pojazdy zostały zabrane na parkingi, a ranni uczestnicy karambolu znajdowali się pod opieką lekarzy.
Gdy tylko minął ostatni radiowóz, John wcisnął pedał gazu trochę mocniej. Z kierującej na lotnisko Johna Fitzgeralda Kennedy’ego sześćset siedemdziesiątki ósemki zjechał na autostradę numer dwadzieścia siedem, prowadzącą wprost do Hampton Bays. Zegar wskazywał godzinę siódmą dziesięć, więc przy dobrym wietrze mógłby dotrzeć do celu przed dziewiątą. Jeśli dociśnie, może skróci ten czas o dwa kwadranse. Dwie i pół godziny spóźnienia to wśród mieszkańców obrzeży Nowego Jorku niemal normalka, ale nie dla jego ukochanej Laury. Wiedział, że ona tego nie zrozumie, ale miał nadzieję, że choć godzinkę spędzi z żoną i dziećmi, zanim Lisa wszystkie zagoni do łóżek.
Piekielny upał odrobinę zelżał. Na dworze temperatura wynosiła już jedynie trzydzieści dwa stopnie Celsjusza. John spojrzał we wsteczne lusterko, w którym leniwie do snu układało się żarzące się na pomarańczowo słońce. Poprawił środkowym palcem czarne oprawki ulubionych oakleyów i mocniej wcisnął pedał gazu. Potężny silnik wydał groźny pomruk, a John poczuł, jak siła odśrodkowa wpycha go w skórzany fotel.
Wykręcił numer do Lisy. Poczekał kilkanaście sygnałów, ale żona nie odbierała. Była na niego aż tak zła? Ech, może po prostu bawiła się z dziećmi, świętując urodziny najmłodszego członka rodziny, i nie słyszała sygnału? Oby to drugie.
Wcisnął gaz do dechy i wyobraził sobie twarz uśmiechniętej Laury, gdy wręczy jej ogromnego pluszowego misia, którego wiózł na tylnym siedzeniu.
* * *
– Pośpiesz się, John. – Lisa wcisnęła na swoim smartfonie guzik mający na celu rozłączenie rozmowy i chwyciła się za głowę.
Przetarła dłonią czoło. Nawet nie była już na niego zła. Dziś rano czuła, że przesadziła, wypominając mu, że jest szefem czterech siłowni, a nie może sobie wziąć wolnego nawet w dzień, gdy jego najmłodsza córka ma urodziny. Chciała go przeprosić, ale on znów musiał wszystko zepsuć.
Kochała go bardzo, ale nie potrafiła zmienić. Mimo że w końcu po latach udało jej się namówić Johna do przejścia do cywila, to miała wrażenie, że cząstka jego duszy wciąż jest gdzieś poza jej zasięgiem. Potrafił być wspaniałym mężem i jeszcze lepszym ojcem, ale czasami swoimi przyzwyczajeniami i swoistą niezależnością doprowadzał ją do rozpaczy. Prawie wszystkie koleżanki zazdrościły jej takiego męskiego, silnego i przystojnego faceta. Wiedziały poniekąd, czym się kiedyś zajmował i co poświęcił dla żony. Widziały w nim odpowiedzialnego i opiekuńczego ojca rodziny, a zarazem drapieżnego i nieokiełznanego żołnierza, który w łóżku musi wyprawiać cuda. Nie zdawały sobie jednak sprawy, że w codziennym życiu potrafi być partnerem złożonym, jeśli nie cholernie trudnym. Bo o ile w sprawach poważnych zawsze można było na niego liczyć, o tyle w drobnych rzeczach i obowiązkach, z których składa się codzienne życie, bywał nie do zniesienia.
Dziś znów pokazał, że nie można na nim polegać. Obiecał, że załatwi sprawy w mieście tak, aby najpóźniej o szóstej pojawić się w domu. O tej godzinie Lisa obiecała Laurze tort i prezenty, a najmłodsza córka od samego rana nie myślała o niczym innym.
– Kiedy wróci tata? – Mała Laura jakby domyśliła się, co zaprząta głowę mamy i chwyciła Lisę na zwiewną sukienkę w czerwono-pomarańczowo-żółte kwiaty.
– Tatuś wróci później, kochanie. Na drodze był wypadek i stoi w korku. Obawiam się, że będziemy musieli zacząć bez niego.
– Ale ja chcę zaczekać na tatę!
– Tata będzie późno, córuś. Przyjedzie, jak już będziesz musiała iść do łóżka, więc…
– Ale ja chcę czekać. No, mama, nooo… – Dziewczynka była już bliska płaczu, jej pyzate policzki i delikatny podbródek zaczęły się trząść jak dopiero co zastygła galaretka.
– Umówmy się tak, Lauruś: poczekamy trochę i jeśli tata nie przyjedzie, to zaczniemy bez niego. A gdy do nas dołączy, pozwolę ci iść do łóżka godzinkę, a może nawet dwie później. – Lisa próbowała pertraktować z – jak ją czasem nazywała – swoją małą terrorystką.
Podziałało, bo drobna blondyneczka, najwyraźniej usatysfakcjonowana faktem, że dziś będzie mogła zostać dłużej, wyciągnęła ręce do mamy. Lisa podniosła ją i przytuliła do piersi.
– To co, układ stoi? – zapytała, aby się upewnić, czy mała cwaniara nie szykuje kolejnego fortelu.
– No dooobra – wymamrotała pod nosem, a mama znienacka zaatakowała ustami szyję córki i głośno wydmuchując powietrze, zaczęła robić ubóstwiane przez Laurę „pierdzioszki”, wywołując u niej niemożliwy do opanowania wybuch śmiechu.
Po chwili szalonej zabawy Lisa postawiła córkę na podłodze i delikatnym klapsem w pupę zachęciła, aby dołączyła do starszej siostry, oglądającej bajki w salonie. Laura z uśmiechem na ustach popędziła przed siebie. Gdy tak przebierała drobniutkimi nóżkami, Lisie poprawił się humor. Na samą myśl o tej fantastycznej trójce zawsze robiło jej się cieplej na sercu. Tim, Natalia i Laura – trzy cuda, które kochała ponad wszystko na świecie.
Zegarek na wyświetlaczu niewielkiego radia wskazywał godzinę szóstą czterdzieści sześć, więc postanowiła, że jeszcze ogarnie kuchnię. Uwielbiała piec ciasta i torty, ale zrobienie prawdziwego arcydzieła, które już w pełnej gotowości czekało w lodówce, wymagało sporego zaangażowania. A to oznaczało bałagan. Dosłownie wszędzie walały się brudne przyrządy, miski z resztkami surowego ciasta, ubabrana szpatułka i sztućce, rozsypana mąka czy skorupki po jajkach. Dlatego zajrzała jeszcze kontrolnie do salonu, w którym Laura z Natalią siedziały po turecku na podłodze i oglądały jakąś bajkę o pingwinach, po czym ponownie założyła swój kuchenny fartuszek.
Przez kolejną godzinę krzątała się w kuchni, sprzątając po przygotowaniach do urodzin Laury. Zdecydowała, że dorobi jeszcze ulubioną sałatkę Johna z kurczakiem. W końcu nie było się o co wściekać, zwykły pech i tyle. Z każdą minutą złość na męża mijała. W sumie to przecież nie była jego wina, że na wylotówce zdarzył się wypadek. Zaczęła mieć nawet wyrzuty sumienia, że jest aż taką egoistką. Przecież w radiu powiedzieli, że dwie osoby zmarły, a siedem w stanie ciężkim wylądowało w szpitalu. A ona musiała go znów zrugać.
W pewnym momencie chwyciła nawet za telefon. Przeszło jej przez myśl, aby zadzwonić do Johna i powiedzieć mu, że go kocha. Tak po prostu. Męczyło ją to, że potraktowała go tak oschle. Gdy jednak włączyła swojego iPhone’a, a kolorowy ekran rozbłysnął, poczuła, że coś jest nie tak. Nie potrafiła tego jednoznacznie określić, ale intuicja kazała jej skierować się czym prędzej do salonu. Schowała telefon do kieszeni dżinsów, ale nawet nie zdając sobie z tego sprawy, chwyciła lewą ręką długi kuchenny nóż. Znów poczuła to nieprzyjemne mrowienie. Jakby miała szósty zmysł, który podpowiadał, że coś się w jej otoczeniu zmieniło. Gorzej, jakby nagle bezpieczeństwo jej i jej dzieci zostało zagrożone.
– Laura, Natalia? Oglądacie bajkę? – zawołała, nieśmiało przekraczając próg kuchni. Zrobiła jeszcze kilka kroków korytarzem. – Gdzie jesteście, dziewczynki? Tim?! – Tym razem krzyknęła również w kierunku schodów prowadzących na górę.
Nikt nie odpowiadał.
Gdy weszła do salonu, jej niepokój wzrósł jeszcze bardziej. Dziewczynek nie było, a na ekranie telewizora wciąż rządziły jakieś bajkowe pingwiny. Miała wrażenie, że głos był podkręcony. Wcześniej tego nie zauważyła, bo radio w kuchni grało dość głośno, a ona była zajęta sprzątaniem i szykowaniem sałatki dla Johna. Wzięła do ręki pilot i przyciszyła dźwięk.
– Laura, Natalia, Timothy! Gdzie jesteście, dzieci? – Tym razem jej ton wyrażał już więcej. Lisa była wyraźnie podenerwowana. – Nie żartuję. Proszę natychmiast zejść!
Wciąż cisza. Lisa gwałtownie ruszyła do pokoju obok, następnie do gabinetu Johna. Dziewczynek i Tima nie było. Wybiegła na podwórko, ale jedyne, co zobaczyła na przystrzyżonym trawniku, to równomiernie tryskający wodą spryskiwacz. Podmuch gorącego powietrza rozgrzał ją w środku jeszcze bardziej. Czuła, jak niepokój zamienia się strach. W jej głowie włączył się alarm, który wył coraz głośniej.
Nie czekając ani chwili dłużej, niż było to potrzebne do upewnienia się, że podwórze było puste, zawróciła do salonu i wciąż wołając dzieci, wbiegła na schody. Pokonała je w kilka sekund i zajrzała do pierwszego pokoju po prawej, który należał do Tima. Laptop był włączony, ale nikt przed nim nie siedział. Strach zamienił się w panikę, gdy zobaczyła, że zawsze wiszący u sufitu odrzutowiec Lockheed F22 Raptor teraz pikował w dół, trzymając się tylko na jednym sznurku.
Tysiące myśli przeleciały jej przez głowę. Wybiegła z pokoju i wciąż nawołując dzieci, szarpnęła drzwi pokoju Natalii. Był pusty. Z prędkością błyskawicy sprawdziła łazienkę i pokój Laury. Nikogo. Teraz już czuła przerażenie. Totalną panikę. Miała jeszcze tylko jedną szansę.
Ruszyła w kierunku swojej sypialni i gdy tylko zbliżyła się do uchylonych drzwi, poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. Przez ułamek sekundy ujrzała trójkę swoich dzieci. Leżały na podłodze, twarzami do ziemi. Ich ręce były wykręcone i skrępowane na plecach, usta zaklejone szarą taśmą. Matczyny instynkt kazał jej ruszyć na ratunek natychmiast. I gdy tylko przekroczyła próg, poczuła potężny cios w twarz. Siła uderzenia powaliła ją na stojącą obok komodę. Nóż wypadł z jej ręki. Nie zdążyła się odwrócić, gdy poczuła szarpnięcie i po chwili ktoś cisnął nią w kierunku lustra. Grzmotnęła całym swoim ciężarem, tak mocno, że kawałki rozbitego szkła wbiły jej się w dłoń i lewą część twarzy. Z ran pociekła krew. Lisa była oszołomiona. Obraz stracił ostrość. Spróbowała podnieść głowę, aby móc dostrzec dzieci. Zakrwawione blond włosy zakrywały jej jednak pole widzenia. Przez sekundę miała wrażenie, że dostrzegła kontury leżących postaci, ale wtedy znów poczuła szarpnięcie. Ktoś chwycił ją za włosy i z potężną mocą uniósł w górę. Miała wrażenie, że ta dzika siła zaraz zerwie jej skalp. Przez prześwity między włosami dostrzegła czarną kominiarkę. Z jej trzech otworów wyłaniały się spękane wargi i dwoje niemal czarnych oczu. Dopiero teraz poczuła smród, który wydobywał się z ust ciężko dyszącego nieznajomego. Fetor zgniłego alkoholu pomieszanego z jakimś meksykańskim żarciem był odrażający. Zwymiotowała.
– Ty kurwo pierdolona – syknął człowiek w kominiarce i rzucił Lisę na łóżko.
Spróbowała unieść głowę, ale raz jeszcze uderzył ją w twarz, rozbijając łuk brwiowy. Gdy na chwilę straciła świadomość, kilkoma zwinnymi ruchami unieruchomił jej ręce i zakleił usta taśmą.
– Patrz teraz, kurwo. Patrz!
Napastnik wyjął nóż i zbliżył się do leżącego na podłodze Tima. Bez słowa podniósł jego głowę i głębokim cięciem otworzył tchawicę, z której natychmiast trysnęła ciemnoczerwona krew, ochlapując i natychmiast wsiąkając w zielony dywan. Lisa zawyła z rozpaczy, ale z jej ust wydobył się jedynie gardłowy jęk. Napastnik trzymał za włosy głowę chłopca, który nie mogąc już wydać z siebie żadnego dźwięku, przez chwilę spróbował złapać przerażonym spojrzeniem wzrok matki. Kilka sekund później gałki oczne powędrowały w górę i dusza Tima odleciała do nieba.
– Nie, nie, nieee!!!
Lisa miotała się na łóżku, próbowała krzyczeć, gdy człowiek w kominiarce zbliżył się do Natalii. Przycisnął kolanem jej plecy do podłogi i szarpnął za długie, rozpuszczone włosy koloru mahoniu, unosząc głowę dziewięciolatki do góry. Z zaklejonych ust nie wydobył się żaden dźwięk, gdy ostrze rozcinało delikatną skórę na gardle dziewczynki. Lisa ujrzała w jej oczach jedynie szok i pytanie: „Dlaczego, mamo?”.
W akcie desperacji sturlała się z łóżka i resztkami sił podczołgała się do ostatniego żyjącego dziecka. Próbowała błagać o litość, ale z zaklejonych ust nie mogło wydobyć się żadne słowo prócz nieartykułowanych dźwięków totalnego przerażenia. W końcu napastnik uniósł głowę maleńkiej Laury, która dziś miała zdmuchnąć cztery świeczki ze stojącego w lodówce tortu.
– Patrz, kurwo!
Krzyk rozpaczy, który chciał się wyrwać z serca matki, był niczym rozdzierający sawannę ryk rannej lwicy, która musi przyglądać się, jak nowy samiec alfa zagryza wszystkie jej młode. Patrzyła na mordercę jej dzieci wzrokiem pełnym przerażenia, żalu i niedowierzania. Jej ciało wiło się w furiackich spazmach, już go nie kontrolowała. Człowiek w czarnej kominiarce puścił w końcu włosy małej Laury i szczerząc zęby w szyderczym uśmiechu, ruszył w kierunku matki. Ukląkł nad nią, chwycił za szczękę swoimi wielkimi dłońmi w białych lateksowych rękawiczkach i ścisnął tak, że niemal pogruchotał zęby. Rozerwał związaną pod biustem koszulę, rozciął stanik i dobrał się do jej piersi, lubieżnie je ugniatając. Szarpnął za srom z siłą imadła, strzeliła gumka koronkowych majtek. Z jego gardzieli wysunął się obleśny jęzor, przesunął nim po dolnej wardze, a Lisa poczuła, jak na jej twarz skapuje cuchnąca ślina.
Wtedy usłyszała trzask drzwi. Źrenice napastnika rozszerzyły się w panice. Ostatnie, co ujrzała, to zepsute zęby oprawcy i zakrwawiony nóż, który zagłębił się w jej klatce piersiowej. Straciła przytomność.
* * *
Czuła, że odpływa w nieskończoność. Miała wrażenie, że widzi przed sobą światło, a za nim – i była tego pewna – są jej ukochane dzieci. Słyszała ich głosy. Wołały ją. Jakby z oddali, jakby szeptały, a jednocześnie przywoływały. Echo odbijało się od niewidocznych ścian spowitej mrokiem nicości. „Tu jesteśmy, chodź do nas, nie zostawiaj nas” – głosy przeszywały jej ciało, miała wrażenie, że dźwięczą w każdym organie. „Nie zostawiaj mnie, nie odchodź, błagam!” – zaczęły się zmieniać. Już nie brzmiały tak delikatnie i niewinnie. Przerodziły się w męski bas. „Błagam cię, do jasnej cholery, Lisa!” – ostatnie zdanie rozległo się już tak donośnie, że zupełnie zagłuszyło głosy dzieci.
Lisa znów poczuła przeszywający ból, który rozrywał jej klatkę piersiową. Raz jeszcze ujrzała kolory. Obraz był zamazany i nieostry, ale zrozumiała, że znów jest w sypialni. Ponad nią migały kontury jakiejś postaci. Poznała, to był John. W ręce trzymał nóż, który po chwili upadł na zielony dywan. Poczuła, jak potężna siła znów ją przytłacza. Znów coś gniotło jej klatkę piersiową. Przez chwilę widziała twarz męża, którego błagający głos tym razem stawał się coraz cichszy. Znów zwymiotowała. Mieszanina krwi i plwocin zbryzgała jej twarz, szyję i klatkę piersiową. Ciemnoczerwona posoka wylewająca się z ust uniemożliwiała oddychanie. Już nie słyszała męża, obraz znów stracił ostrość. Powróciła w mroczną nicość.
John Pilar usłyszał tępy dźwięk przeskakującego zamka w swojej celi. Kilka sekund później grube stalowe drzwi otworzyły się i jego oczom ukazał się naczelnik więzienia Huntsville w stanie Teksas, Richard Bowel. Stanowczym tonem wywołał go z imienia i nazwiska i poinformował, że nadszedł czas. John podniósł się z betonowej pryczy i wziął głęboki oddech. Ręce i nogi były skute masywnymi kajdanami połączonymi przez długi łańcuch. Ciążył mu, jak zawsze, mimo to skazaniec powolnym krokiem ruszył w kierunku wyjścia.
Nie byli sami, prócz Bowela w salce znajdowało się jeszcze pięciu strażników oraz kapelan. John znał wszystkich doskonale, przez cztery lata widywał się z nimi regularnie. Z kapelanem Jacobem Saundersem najwięcej czasu spędził w ciągu ostatnich kilku dni. Zanim łańcuchy znów złowrogo zabrzęczały i Pilar ruszył za naczelnikiem, zdążył jeszcze rzucić krótkie spojrzenie w kierunku księdza. Ojciec Saunders jedynie delikatnie kiwnął głową.
Dziewięć metrów, które musiał pokonać, aby dotrzeć do celu swojego przeznaczenia, były najdłuższymi w jego życiu. Kremowa, błyszcząca, surowa posadzka prowadziła go do komory, w której już za niecałe trzydzieści minut dokona swojego marnego żywota. Jego oczy łapały pojedyncze detale: oznaczenia na rękawach strażników, brzęczące kajdanki przy ich paskach, zagniecenia na niemal perfekcyjnie wyprasowanych mundurach. Miał wrażenie, że każda sekunda niesie ze sobą tyle wartości, że można ją doświadczać i kosztować na tysiące sposobów, których do tej pory nie był nawet w stanie sobie wyobrazić. Jego czas już się jednak kończył. Serce zabiło mu mocniej, a jego ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz, gdy raz jeszcze usłyszał szczęk zamka, tym razem drzwi do komory śmierci. Miały morski, delikatny, choć chłodny kolor. Wyglądały niewinnie i gdyby nie fakt, że doskonale wiedział, co się za nimi znajduje, nigdy by nie pomyślał, że będą ostatnimi, jakie zobaczy.
Zresztą dziś wszystko było „ostatnim”. Ostatni telefon, ostatni posiłek, ostatnie spojrzenie w słońce. Starał się celebrować każdą tę czynność. Nie bał się śmierci, ale wiedział, że opuszcza doczesny świat, nie dokonawszy zemsty. Potwór, który z zimną krwią zaszlachtował jego żonę i trójkę ukochanych dzieci, wciąż najpewniej chodził po tym świecie. Kto wie, może dziś śmiał się, mając świadomość, że ich mąż i ojciec zaraz dostanie śmiertelny zastrzyk w komorze śmierci, skazany za jego czyny. To bolało Johna najbardziej i choć pogodził się z tym, że na tym świecie nie zdoła dopaść oprawcy rodziny, przysiągł sobie, że w kolejnym życiu dorwie go, choćby miał zejść do najgłębszych czeluści piekła. Bo jeśli istnieje życie po życiu, to ten potwór prędzej czy później trafi właśnie tam. A wtedy John go znajdzie.
Morskie drzwi były już otwarte na oścież. John powoli ruszył do środka, wciąż pobrzękując łańcuchem przytwierdzonym do kajdan. Pierwsze, co rzuciło mu się w oczy, to idealnie biała pościel przykrywająca stojące na jednej, grubej nodze łoże śmierci. Po bokach złowieszczo zwisały ciemnożółte pasy, którymi już wkrótce strażnicy przypną i unieruchomią jego ciało, aby wstrzyknąć śmiertelną mieszankę.
John na wyraźne polecenie naczelnika stanął, a jeden ze strażników, czarnoskóry Jeff Baduro, rozpiął mu kajdany. Najpierw uwolnił jego stopy, następnie dłonie. Zanim odszedł, rzucił skazańcowi ostatnie spojrzenie. Pilar wiedział, co znaczyło. Baduro nie wierzył w jego winę, zresztą jak wielu innych. To była głośna sprawa, która podzieliła cały kraj, i John miał tyle samo przeciwników, co zwolenników. Nie przywiązywał do tego żadnej wagi, ale skinął strażnikowi na znak, że zrozumiał jego intencje i chce podziękować za dobre traktowanie przez ostatnie lata.
Skazaniec rozejrzał się po ponurym pomieszczeniu. Na wprost stała ceglana, pomalowana na niebiesko ściana. Surowa i zimna, z pewnością była świadkiem setek egzekucji. Po jego lewej ręce znajdowało się lustro weneckie, za którym już czekał w gotowości kat. John nie miał pojęcia, kim mógł być. Biały, czarny, Latynos, a może Azjata, szczupły, gruby, z wąsem czy brodą? Wątpił, aby była nim kobieta, ale i takiego scenariusza nie mógł wykluczyć. Wiedział jedynie, że osoba za szybą w odpowiednim czasie zaaplikuje kolejne trujące środki. Wcześniej technik medyczny włoży mu w przedramię wenflon, który podłączony do pompy infuzyjnej zacznie podawać sól fizjologiczną. Do momentu, gdy skończy się jego czas. Wtedy do akcji wkroczy kat, który wstrzyknie do rurki śmiertelną mieszankę. Najpierw do jego krwiobiegu dostanie się tiopental, który ma na celu uśpić skazańca i wywołać zapaść układu oddechowego i krwionośnego. Po minucie zostanie wpompowany pavulon, który zwiotczy mięśnie, spowoduje paraliż i zatrzymanie akcji oddechowej. W końcu kat wstrzyknie chlorek potasu, który ma za zadanie zatrzymać pracę serca. Śmierć, która przychodzi po kilku minutach, zostanie potwierdzona na podstawie wskazań kardiomonitora. Wtedy John połączy się z rodziną.
Ta myśl poprawiła mu humor. Zastanawiał się, czy nie jest najszczęśliwszym ze skazanych tu na śmierć ludzi. Zapewne większość była gwałcicielami, seryjnymi mordercami i zwyrodnialcami z najgorszych koszmarów. I żaden z tych potworów nie chciał umrzeć. Johnowi było wszystko jedno, szczerze mówiąc, doszedł do etapu, że cieszył się na myśl o ponownym połączeniu z Lisą, Timem, Natalią i Laurą. Był pewien, że na niego czekają. I choć przez te wszystkie lata obwiniał się o ich śmierć, to w tej chwili wierzył, że przyjmą go z otwartymi rękami. Wybaczą, że nie zdążył dotrzeć, gdy do domu wdarł się agresor, nie zdołał ich uratować i ocalić od niewyobrażalnego cierpienia. Modlił się o to żarliwie każdego dnia. I wierzył z całego serca, że znów będzie mógł ich objąć, w lepszym i piękniejszym świecie.
Na wyraźne polecenie Bowela usiadł na białym jak śnieg prześcieradle, a po chwili położył się na plecach. Gdy już znajdował się w odpowiedniej pozycji, z rękami rozpostartymi na specjalnych, poprzecznych w stosunku do łóżka podpórkach, równym krokiem podeszło do niego czterech strażników i po komendzie naczelnika chwyciło za zwisające po bokach pasy. Przez następnych trzydzieści sekund z wyćwiczoną wprawą przełożyli je przez kończyny i tułów skazańca, zapinając je i niemal całkowicie unieruchamiając jego ciało. John pomyślał, że jeszcze szybciej wymieniają opony podczas wyścigów Formuły 1. Głupie skojarzenie…
Jedyną częścią ciała, którą mógł jeszcze poruszać, była głowa. Wykorzystał to i obrócił ją w prawo, a jego wzrok spoczął na szarych zasłonach, które zwisały od sufitu po samą posadzkę. Wiedział, że już wkrótce po raz ostatni spojrzy w oblicze brata, który znajdzie się wśród kilku obowiązkowych świadków jego egzekucji. Lukas miał prawo tam być, bo ustawodawstwo stanu Teksas pozwalało, aby prócz losowo wybranych obserwatorów skazaniec mógł wskazać swojego kandydata.
Lukas był od niego młodszy o cztery lata i też wybrał życie w mundurze. Nie poszedł jednak do wojska, a został posterunkowym nowojorskiej policji. Z racji swojej pracy rzadko się widywali. Łączyła ich jednak mocna i głęboka więź. Gdy okazało się, że prokurator stanowy oskarżył Johna o poczwórne morderstwo z wyjątkowym okrucieństwem, młodszy brat nigdy nie przyjął tego do wiadomości. Tym bardziej że w związku z drastycznym skokiem przestępczości w Nowym Jorku władze w maju 2017 roku postanowiły przywrócić karę śmierci, a zbrodnia o takim ciężarze gatunkowym musiała skończyć się wyrokiem najsurowszym z możliwych. I tak się stało, John dostał czapę.
Według wielu obserwatorów proces miał charakter pokazowy, a John stał się kozłem ofiarnym mającym uspokoić wzburzoną potworną zbrodnią opinię publiczną. Transmitowały go wszystkie telewizje w kraju, relacje pojawiały się w dziesiątkach największych tytułów prasowych. Żądny sławy i wyjątkowo ambitny prokurator oskarżenie w większości oparł na poszlakach, ale miał w rękach jeden twardy dowód – narzędzie zbrodni z odciskami Pilara. Na nic zdały się tłumaczenia, że wyjmując nóż z klatki piersiowej żony, a następnie uciskając swoją koszulą broczącą krwią ranę, John próbował ją ratować. Innych odcisków policyjni technicy nie znaleźli, więc oskarżony był z góry na przegranej pozycji. Prokurator nie odpuszczał i wywlekał przed ławą przysięgłych wiele innych działających na niekorzyść Johna faktów. Wezwał na świadka sąsiada, który widział, jak ten, wychodząc z domu, kłócił się z żoną, a z racji tego, że ich małżeńskie stosunki było w tamtym czasie napięte, do sprzeczek dochodziło stosunkowo często. Fakt, że John chodził do psychoterapeuty, gdyż po powrocie do cywila musiał przejść obowiązkowe badania i zdiagnozowano u niego delikatny zespół stresu pourazowego, też w procesie nie pomagał.
Gdy ława przysięgłych wydała wyrok skazujący, Lukas całkiem się załamał. Zaczął mieć w pracy problemy, bo mimo że był młodym, cenionym detektywem z kilkoma naprawdę błyskotliwie rozwiązanymi sprawami na koncie, zupełnie zatracił się w materii dotyczącej morderstwa rodziny brata. Nie uwierzył w winę Johna i robił wszystko, aby złapać prawdziwego mordercę. Szef zabronił mu wtrącać się w zamkniętą sprawę, w której wydano już prawomocny wyrok – wyrok śmierci. Lukas nie mógł pogodzić się z tym faktem i przez kolejne miesiące bruździł sobie w pracy, aż po roku szef dyscyplinarnie go zwolnił. Młody, o co John miał do niego wielkie pretensje, zupełnie się pogubił. Zaczął pić, szwendać się po melinach. Staczał się w coraz głębszą otchłań, bo nie mając własnej rodziny, nie mógł liczyć na pomoc osoby, która mogłaby zawrócić go na prawidłową ścieżkę. Rok temu w końcu się opamiętał, gdy podczas jednej z pijackich burd w północnym Bronksie został postrzelony w kolano. Lekarze uratowali nogę, ale nie udało im się doprowadzić jej do pełnej sprawności. Dlatego Lukas lekko kulał i choć nie przeszkadzało mu to zbytnio w codziennym funkcjonowaniu, to ewentualny powrót do zawodu pozostawał już jedynie w sferze marzeń. Na szczęście udało mu się znów odnaleźć sens w życiu. Przestał pić, poszedł na terapię. Znalazł również nową pracę, bo wyrobił sobie licencję prywatnego detektywa. Z przeszłością w policji miał w tym zawodzie ułatwiony start, szybko zdobył pierwszych klientów i jakoś udawało mu się wiązać koniec z końcem. Ale gdy tylko miał wolną chwilę, węszył i tropił, wypatrywał jakiegokolwiek śladu mordercy rodziny starszego brata. John wiedział, że młody jest uparty i nawet po jego śmierci nie zakończy poszukiwań.
Dziś nawet z nim o tym dyskutował. Miał możliwość wykonania ostatniego telefonu. Wybrał oczywiście Lukasa. Rozmawiali całe regulaminowe piętnaście minut. John starał się go odwieść od drążenia tematu i choć pragnął śmierci człowieka w kominiarce, to chciał, aby młodszy brat w końcu ułożył sobie życie. Tłumaczył mu, że pogodził się ze śmiercią, a nawet cieszy się na fakt, że już dziś znów połączy się z ukochaną rodziną. Młody był jednak nieprzejednany. Obiecał, że prędzej spocznie w grobie, niż popuści człowiekowi, który wyrządził tyle zła ukochanemu bratu, jego żonie i trójce wspaniałych dzieci. Będzie go ścigał w świecie doczesnym, aż go dorwie i wyśle do piekła. Tam odnajdzie go John. Wtedy on dokona swojej zemsty.
Gdy o tym pomyślał, jego dłoni dotknął ojciec Saunders. Poczuł się wyjątkowo ambiwalentnie, patrząc w oczy człowieka, który właśnie chciał zmówić z nim ostatni pacierz i prosić Boga, aby przyjął grzesznika do swojego królestwa. Przecież właśnie myślał, jak dopada oprawcę swojej rodziny choćby w najdalszych czeluściach piekła. Niebo, piekło, czyściec? Czy to były jedynie puste frazesy, czy po drugiej stronie rzeczywiście istniał inny świat? Myślał o tym, gdy kapelan odprawiał ostatnie namaszczenie i modlił się do Boga, aby wybaczył Johnowi wszystkie grzechy. Nie trwało to długo i Pilar ocknął się, gdy ojciec Saunders zamknął Biblię i raz jeszcze popatrzył mu w oczy. Widział w jego spojrzeniu, że także nie wierzy. Choć wielokrotnie rozmawiali o zbawieniu, to ksiądz nigdy oficjalnie nie przyznał się, która wersja jest mu bliższa – ta surowego wymiaru sprawiedliwości czy ta od początku padająca z ust Johna. Teraz, leżąc na łożu śmierci, Pilar ujrzał w oczach kapelana to, co podpowiadało mu jego serce. Smutek i żal, że niewinny człowiek zaraz zostanie pozbawiony życia. Człowiek, który wycierpiał w życiu tyle, że śmierć może być dla niego zbawieniem.
Kilka sekund później ojciec Saunders dał znak naczelnikowi, że wypełnił swoją powinność, a Bowel skinął do człowieka za drzwiami, który już stał w gotowości. Do pomieszczenia wkroczył młody mężczyzna w zielonym fartuchu i niebieskich lateksowych rękawiczkach. Miał nie więcej niż trzydzieści lat i krótkie brązowe włosy zaczesane do przodu. Nie spojrzał w oczy Pilara i bez słowa wziął się do pracy. Najpierw przez otwór pod lustrem weneckim wyciągnął podaną mu przez kata rurkę, następnie podłączył ją do kroplówki, którą zawiesił na błyszczącym stalowym stojaku. W końcu z jednorazowego opakowania wyciągnął igłę i po namierzeniu głównej żyły na wewnętrznej stronie lewego przedramienia skazańca wkłuł ją i podłączył wenflon, który następnie zespolił z kroplówką.
Gdy młody technik zakończył pracę i opuścił pomieszczenie, John zrozumiał, że zostało mu piętnaście minut do momentu, gdy kat zacznie aplikować kolejne trujące substancje. Teoretycznie nawet teraz miał szansę na ułaskawienie, gdyby w ostatniej chwili odezwał się jeden z dwóch telefonów, od gubernatora lub prokuratora generalnego. Pierwszy mógł go automatycznie ułaskawić, drugi przerwać egzekucję i ją odroczyć, gdyby pojawiły się na przykład nowe dowody świadczące o niewinności skazańca. John nie wierzył jednak w taki rozwój wypadków nawet przez ułamek sekundy.
A tych było coraz mniej. Od momentu, gdy technik medyczny opuścił komorę śmierci, Pilarowi został niecały kwadrans. W pomieszczeniu został już jedynie ojciec Saunders i naczelnik Bowel. John znał procedurę i wiedział, że już za chwilę zasłona zostanie rozsunięta, a za okratowanymi oknami ujrzy świadków egzekucji, wśród nich swojego młodszego brata. Gdy tylko o tym pomyślał, usłyszał cichy dźwięk odsłanianej kotary. Przekręcił głowę w tym kierunku i za szybą dojrzał kontury kilku postaci. Wszystkie stały i wpatrywały się prosto w niego. Nie widział dobrze twarzy, bo na oknie odbijał się obraz jego samego leżącego na łożu śmierci. Brata poznał jednak od razu. Lukas stał najbliżej szyby. John dostrzegł jego rozczochrane, tłuste włosy i pociągłą, wychudzoną twarz. Wciąż o siebie nie dbał. Znowu pił? Gdy rozmawiał z bratem przez telefon, ten zdawał się być w całkiem niezłej formie. Rozmawiali przecież długo i John wyczułby, gdyby Lukas był pod wpływem alkoholu albo innych środków. Głos najwyraźniej nie oddawał pełni…
– Johnie Pilar… – Głos naczelnika oderwał go od wzrokowego kontaktu z młodszym bratem, skazaniec odruchowo zamknął oczy. – Na mocy prawa stanu Teksas daję ci możliwość wydania ostatniego oświadczenia.
Powieki Johna wciąż były zamknięte, z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk. Czy właśnie teraz poczuł ukłucie lęku? Strachu przed nieodgadnionym, a zarazem nieuchronnym? Te sekundy ciszy były wręcz błogie, ale jednocześnie przerażające. Delektował się jednak nimi, podświadomie odwlekając nadejście nieuniknionego.
– Synu, słyszysz, co rzekłem? To twoja ostatnia szansa, aby coś powiedzieć. – Głos naczelnika już nie był tak formalny, raczej spokojny i pełen żalu, przypominał wręcz ojcowski.
– Chciałbym prosić, ojcze… – John zwrócił się do kapelana, ale przerwał, gdy poczuł, że ciało zaczęło mu drżeć jak osika, w ustach czuł suchość, jakiej nie doświadczył nigdy w życiu. – Jeśli po drugiej stronie czeka mnie niebo, módl się, ojcze, aby żona i dzieci mi wybaczyli i przyjęli do siebie. – Zawiesił na chwilę głos. – Jeśli jednak trafię do piekła, bo w życiu grzeszyłem dużo, módl się, ojcze, abym wytrzymał cierpienie do czasu, aż zawita tam morderca mojej rodziny.
John wbił zaszklone spojrzenie w zaskoczonego wystąpieniem kapelana. Gdy Saunders spuścił oczy, przechylił głowę w prawo i raz jeszcze spojrzał na Lukasa. Jego twarz była zniszczona, poprzecinana bruzdami i zmarszczkami. Wyglądał, jakby miał przynajmniej dziesięć, jeśli nie piętnaście lat więcej. Patrzył mu w oczy przez kilka następnych sekund i zastanawiał się, czy jego młodszy brat zdoła przeżyć na tym parszywym świecie, gdy zostanie całkowicie sam. John mrugnął w końcu wymownie powiekami, pragnąc się pożegnać. Gdy znów chciał spojrzeć w sufit i zamknąć powieki, kątem oka dojrzał, jak Lukas zbliża się do szyby. Położył na niej dłoń, jakby chciał w jakiś telepatyczny sposób nawiązać ostatni kontakt.
– Przyślę go.
Szept, który wydobył się z jego ust, mógł słyszeć jedynie on sam. John zdołał odczytać przekaz z ruchu warg i choć się tego nie spodziewał, poczuł ulgę. Sam nie rozumiał dlaczego, ale ogarnęła go niewiarygodna pewność, że to nie koniec jego drogi. Już nie bał się śmierci.
Chwilę później na wyraźny znak Bowela znajdujący się za weneckim lustrem kat wstrzyknął do rurki pięć gramów tiopentalu. Barbituran powoli zaczął działać. Gdy w końcu dostał się do krwiobiegu Johna, skazaniec poczuł, jak ogarnia go błoga senność. Przez ostatnie dwadzieścia sekund myślał już tylko o żonie i dzieciach. Zrozumiał, że już nic innego nie ma znaczenia. Zapragnął trafić do nieba.
Od trzech dni Lukas nie był trzeźwy choćby przez minutę. Pił whisky od rana do wieczora, pierwszy łyk wziął krótko po tym, jak opuścił mury więzienia w Huntsville. Nie mógł się powstrzymać, a przemożna chęć pojawiła się w momencie, gdy John po raz ostatni odwrócił wzrok i spojrzał w sufit. Chwilę później zamknął oczy, a po kilku minutach jego serce się zatrzymało. Krzywa wskazująca wykres tętna starszego brata w pewnym momencie stanęła i zamieniła się w linię prostą, odczyt nie pozostawiał złudzeń. Serce Johna Pilara skończyło swoją długoletnią pracę, a on umarł.
Gdy tylko Lukas przekroczył bramę więzienia, szybkim krokiem skierował się do wypożyczonego chevroleta cruze i z piskiem opon ruszył w stronę pobliskiego miasteczka. Nawet nie próbował zapanować nad emocjami, które nim targały. Nie śmiał opierać się alkoholowej żądzy, która dosłownie płonęła w nim żarem, którego nie byłby w stanie ugasić tuzin zastępów strażackich. Zatrzymał się przy pierwszym monopolowym i kupił litrowego jacka daniel’sa. Wsiadł do samochodu i duszkiem wychylił przynajmniej ćwiartkę butelki. Od tamtej pory przez kolejne trzy dni nie rozstawał się z jackiem ani na chwilę.
Tak naprawdę nie pamiętał, co działo się w ciągu tych siedemdziesięciu dwóch godzin. Miewał jakieś przebłyski z podróży samolotem, taksówki, sklepu monopolowego i brooklyńskiej budy o nazwie Bully, gdzieś w Brighton, w której spędził pierwszą noc po powrocie z Teksasu. Nawet nie wiedział, gdzie wchodzi. Gdy tylko wysiadł z samolotu na lotnisku Johna Fitzgeralda Kennedy’ego, złapał taryfę, nie pojechał jednak do domu. Poprosił taksówkarza, aby zatrzymał się w miejscu, gdzie poczuje powiew świeżej bryzy i w spokoju może się napić whisky. Ten podrzucił go do jednej z knajp, w których najpewniej był dogadany z szefem na prowizję od klienta. Lukas nie oponował. Pamiętał tylko, że była dość obskurna, miał jednak widok na wodę i to wystarczało mu w zupełności. Upił się wtedy do nieprzytomności i obudził nad ranem, gdy usłyszał gwar budzącego się miasta.
Zbliżała się piąta rano, a on wciąż siedział na wysłużonej kanapie, nie mogąc odnaleźć snu. Pierwszej nocy padł jak kłoda, bo wypił ilość, która pewnie powaliłaby nosorożca. Od tamtej pory nie mógł jednak przespać dłużej niż dwie godziny. Pijackie koszmary nękały go non stop. Widział swojego brata, który leży bezwładnie na kozetce w tym przeklętym pokoju o niebieskich ścianach, widział go przypiętego do łóżka pasami, jakby był jakimś chorym, zdegenerowanym, niebezpiecznym psycholem, którego trzeba trzymać z dala od reszty społeczeństwa. Widział go z podpiętą do ręki rurką, którą popłynęła śmierć i zatrzymała bicie jego serca. Koszmary nawiedzały go bez przerwy. John palił się żywym ogniem, skóra dosłownie spływała z jego czaszki i spadała na posadzkę niczym płonące płaty smoły z żarzącej się pochodni. Innym razem wstał z łóżka i zbliżył się do szyby, za którą stał brat. Jego oczy były przekrwione, a żyły nabrzmiałe. Lukas widział, jak pulsuje w nich krew, ciśnienie rośnie i nagle całe ciało Johna zamienia się w mozaikę tysięcy granatowych żyłek, aż w końcu wybucha, obryzgując posoką całe otoczenie. Gdy tylko zamykał oczy, brat znów się pojawiał. I umierał na tysiące różnych sposobów.
Na dworze już świtało. Dźwięki policyjnych syren i karetek, których w Brooklynie nocą zawsze było aż nadto, ustąpiły klaksonom samochodów, dźwiękowi pociągów i śpiewowi ptaków. Nowy Jork budził się do życia. Lukas podniósł się ciężko z kanapy. Popiół z papierosa, który przynajmniej od minuty bezwiednie spalał się w jego palcach, spadł na skórzane obicie. Pilar przeklął pod nosem i kilkoma ruchami dłoni strącił go na podłogę, po czym skierował się w stronę okna. Żaluzje były lekko uniesione i przez szybę wkradały się do jego kawalerki promienie leniwie wstającego słońca.
Wsadził palce pomiędzy żeberka i poszerzył zasięg widzenia. Mocne światło niemal oślepiło przyzwyczajone do mroku oczy i Lukas cofnął się o krok. Wrócił do stołu, przy którym stała kanapa, i zaciągnąwszy się po raz ostatni, zgasił peta w wyładowanej po brzegi kiepami popielniczce. Przeciągnął dłonią po czole, zaczesując tłuste włosy na bok, po czym wyciągnął obie ręce i szeroko się przeciągnął.
Nie spał prawie w ogóle, ale dziś czekało go sporo pracy. Jeszcze przed wyjazdem na egzekucję umówił się z firmą pogrzebową, że przyjdzie z wizytą w sprawie organizacji pochówku brata. Ciało ze względów formalnych miało dotrzeć dokładnie po siedemdziesięciu dwóch godzinach i Lukas musiał być przygotowany. Wstępnie dogadał się, że pogrzeb odbędzie się za dwa dni. Postawił jednak jeden warunek: nikt, absolutnie nikt, nie miał prawa dowiedzieć się, kiedy i gdzie odbędzie się skromna ceremonia. Lukas wiedział, że sprawa morderstwa rodziny, o którą prokurator oskarżył, a następnie za którą sąd skazał Johna, do dziś rozpalała miliony w całym kraju. Gdyby ta informacja dostała się w niepowołane ręce, a jeszcze gorzej przeciekła do mediów, to z pogrzebu brata mógłby się zrobić ogólnokrajowy cyrk, na którym do gardeł skakaliby sobie jego zagorzali przeciwnicy i zwolennicy. Chciał tego uniknąć za wszelką cenę, dlatego zapłacił podwójnie, przy okazji zrzucając na firmę pogrzebową praktycznie wszystko, od kupna trumny po załatwienie spokojnego i zacisznego cmentarza.
Dziś miał zamiar sprawdzić, czy ciało brata już dotarło. Chciał też uzupełnić wytyczne, które John przekazał mu podczas ostatniej rozmowy. Pragnął, by pochowano go w mundurze amerykańskiej armii, ale z polską flagą na piersi. Bo pomimo to, że od lat mieszkał w Nowym Jorku, to pamiętał o swoich polskich korzeniach. Przecież tam się urodził i spędził lata młodości. To w Zielonej Górze ukształtował się jako chłopak i dopiero po zdaniu matury zdecydował się wyemigrować do babci, która ponad dwadzieścia lat wcześniej wygrała na loterii zieloną kartę uprawniającą ją do osiedlenia się na amerykańskiej ziemi. Zresztą podobnie jak Lukas, który przyjechał do starszego brata cztery lata później. I też spędził za oceanem kolejnych dwadzieścia lat.
Wyglądał fatalnie. Wciąż był pijany, ale już zaczynało go suszyć i czuł, że potworny kac zbliża się nieuchronnie. Zmęczenie, spowodowane szarpanym snem przepełnionym koszmarami, i fakt, że nie jadł nic konkretnego od prawie doby, sprawiały, że ledwo mógł utrzymać się na nogach. Skierował się do lodówki, w której odnalazł jedynie ketchup, resztkę masła, skrawek starego, twardego i zeschłego żółtego sera oraz cztery jajka. Nie miał większego wyjścia, więc chwycił patelnię i postawił ją na palniku. Gdy wrzucił na nią ostatni kawałek masła, osunął się na blat. Wyczerpane brakiem snu i pijackim cugiem ciało zaczynało się buntować. Lukas wyłączył ogień i postanowił, że najpierw weźmie prysznic i doprowadzi się do jako takiego porządku.
Po półgodzinie już siedział przed telewizorem, zajadając skromną jajecznicę. Niestety, nie miał ani boczku, ani wędliny, ani nawet cebuli. Ale i tak nie narzekał. Smakowała wyśmienicie, podobnie jak mocna kawa, która była jedynym artykułem w jego domu, którego nie mogło w żadnym wypadku zabraknąć.
Prysznic, kawa i jajecznica postawiły go na nogi. Ubrał się i z kieszeni dżinsów wyciągnął dwie tabletki aspiryny od bólu głowy. Od lat miał je pod ręką. Bez nich praktycznie nie był w stanie funkcjonować, bo migreny atakowały często i w najmniej spodziewanych momentach. Ale przyzwyczaił się, traktował to jak coś normalnego, dlatego w kieszeni dżinsów czy marynarki zawsze musiał mieć paczkę aspiryny.
Połknął dwie sztuki i popił szklanką wody, którą wcześniej nalał sobie z kranu. Wyłączył telewizor, w którym jakiś dziennikarzyna opowiadał coś na temat spadków na Wall Street i odkładając pilot, chwycił leżący na stole telefon. Znalazł odpowiedni numer.
– Dzień dobry. Witamy w zakładzie pogrzebowym Karawan. Czym możemy służyć? – Ponętny kobiecy głos przywitał rozmówcę w wyuczony sposób, który niewiele różnił się od tradycyjnej automatycznej sekretarki.
– Lukas Pilar z tej strony. Dziś byłem umówiony w sprawie pogrzebu mojego brata. Znaczy się Johna Pilara.
– Przełączam.
– Kevin Rowlins… – Niemal natychmiast odezwał się niski męski głos.
– Lukas Pilar, ja w sprawie…
– Johna Pilara, tak, tak, dziś byliśmy umówieni. – Rozmówca po drugiej stronie nie dał dokończyć Lukasowi i przejął pałeczkę. – Czy mógłby pojawić się pan… powiedzmy około południa? Mamy dziś spory ruch i…
– Wolałbym jak najszybciej. Mam wiele spraw na głowie w związku z pogrzebem brata.
– Oczywiście, proszę wybaczyć.
– Nic się nie stało, będę u pana w firmie kwadrans po dziewiątej. Do zobaczenia, panie Rowlins. – Lukas nie przedłużał, nie chcąc się wdawać w zbędne uprzejmości.
Spojrzał na zegarek, było kilka minut po ósmej. Przez moment pomyślał, aby wziąć samochód, ale stwierdził, że wyjazd w godzinach szczytu może nie być najlepszym pomysłem. Z brooklyńskiego Williamsburga, gdzie mieszkał, musiał dostać się do Ridgewood, więc zdecydowanie najlepszą opcją było skorzystanie z metra. Poza tym we krwi miał jeszcze na pewno z promil albo i więcej. Gdyby zatrzymała go policja, to zamiast zająć się pogrzebem brata, musiałby kombinować, jak wydostać się z aresztu. Nie znał tych gówniarzy z drogówki i pewnie nie miałby jak się wykręcić. Później, gdyby już trafił na posterunek, pewnie stosunkowo szybko by go opuścił, bo większość starych gliniarzy znał z czasów swojej pracy. Ale nie było sensu ryzykować, poza tym na dworze zdawało się być całkiem rześko i przyjemnie. Pomyślał, że spacer dobrze mu zrobi.
Wychodząc ze swojego wieżowca, przywitał się ze strażnikiem i ruszył na zastawiony parking. Wrześniowe słońce dopiero się budziło. Poranek był chłodny, bo termometr wskazywał jedynie osiem stopni powyżej zera. Lukas wyciągnął papierosa i zasłaniając się od wschodniego wiatru, odpalił go swoją tanią zapalniczką za dolara. Chwilę to trwało, bo gaz najwyraźniej był na wyczerpaniu, ale ostatecznie pierwsza porcja dymu wypełniła jego płuca.
Lukas wsiadł do metra na stacji Metropolitan Avenue. Podróż nie trwała długo i już kilka minut po dziewiątej był u celu podróży. Wysiadł przy Myrtle–Wyckoff, z której miał jeszcze około kilometra do zakładu pogrzebowego, mieszczącego się gdzieś na rogu Sześćdziesiątej i Sześćdziesiątej Dziewiątej. Główna ulica Myrtle Avenue była już o tej porze pełna samochodów i przechodniów. Gwar miejski mieszał się z zapachami okolicznych knajpek i popularnych deli, w których większość brooklyńczyków w biegu konsumowała śniadanie w drodze do pracy. On nie był specjalnie głodny, ale wstąpił po drodze do jednego i zamówił mocną kawę. Mocna kawa i mocny papieros w chłodny poranek – to było to, co trzymało go przy życiu. Najchętniej wypiłby jeszcze zimne piwo, ale wiedział, że jeśli to zrobi, to chwilę później wypije kilka kolejnych, potem wstąpi do monopolowego i kupi whisky. Dzień byłby stracony, a dziś nie mógł sobie na to pozwolić.
Do budynku, na którym znajdował się biały szyld z czarnym dużym napisem „Karawan”, dotarł akurat w momencie, gdy kończył trzeciego już od wyjścia z metra papierosa. Pstryknął kiep na ulicę, a ten, popychany coraz to mocniejszymi powiewami wiatru, poturlał się pod jeden z zaparkowanych przy ulicy wozów. Lukas otworzył przeszklone drzwi i usłyszał dzwonek, obwieszczający, że klient właśnie przekroczył próg.
Wszedł do niewielkiego pomieszczenia, w którym za biurkiem siedziała młoda blondynka w okularach. Pewnie to ona odebrała dziś rano telefon. Wstała i przywitała się. Była ubrana w skromną, granatową garsonkę.
– Pan Pilar? – grzecznie zapytała gościa.
– Tak, byłem umówiony.
– Proszę za mną.
Lukas już nic nie powiedział, tylko ruszył za sekretarką. Jej wysokie obcasy miarowo stukały o jasną posadzkę, a zapach perfum unosił się w powietrzu. Pilar zazwyczaj nie przejmował się swoim wyglądem czy wonią, jaką wydzielało jego ciało, ale w tym momencie poczuł się odrobinę zażenowany. Zdawał sobie sprawę, że ciuchy były mocno przesiąknięte papierosowym dymem, a on sam musiał zionąć alkoholem na kilometr.
Młoda blondynka zapukała do drzwi na końcu krótkiego korytarza i, delikatnie je uchylając, zaanonsowała klienta. Po chwili otworzyła je na oścież, a Lukas, starając się minąć ją w jak największej odległości, przekroczył próg biura właściciela przybytku.
– Witam pana, panie Pilar. Mam nadzieję, że droga nie była bardzo zakorkowana – rzucił na przywitanie Rowlins, podnosząc swoje zwaliste cielsko z wielkiego fotela za biurkiem.
Miał na sobie nieco wymięty garnitur, który na pewno nie należał do jego najnowszych zakupów. Ciemny krawat w paski był mocno poluzowany, ale dzielnie zwisał, a raczej opierał się na ogromnym brzuchu właściciela.
– Witam, panie Rowlins. Przyjechałem metrem – krótko odpowiedział Lukas, chcąc dać rozmówcy do zrozumienia, aby darowali sobie uprzejmości i szybko przeszli do interesów. – Mam dziś sporo rzeczy na głowie i chciałbym załatwić wszystkie sprawy najszybciej jak to możliwe.
– Oczywiście, klient nasz pan. – Rowlins odpowiedział szczerze i bez urazy, po czym z powrotem rozsiadł się w swoim wielkim, czarnym fotelu, wcześniej wskazując Pilarowi drewniane krzesło obite takim samym materiałem jak jego „tron”. Wyciągnął z szuflady kilka dokumentów, przetarł palcami wąsa i kontynuował. – Pański brat zostanie pochowany na cmentarzu w Williamsburgu, tak jak pan sobie tego życzył. W związku z pana specjalnymi instrukcjami wybraliśmy godzinę dwunastą. Większość mieszkańców wtedy pracuje i nie powinno być zbyt wielu gapiów. Pogrzeb odbędzie się za trzy dni.
– Bardzo dobrze. Rozmawiał pan z ojcem Walczakiem?
– Jak tylko dał mi pan do niego telefon. Oczywiście zgodził się poprowadzić ceremonię. Prosił również, aby pan się z nim skontaktował osobiście.
– Zrobię to. Jednym słowem wszystko przygotowane.
– Jak najbardziej, panie Pilar. Moja firma do każdego klienta podchodzi indywidualnie. Oczywiście urnę z prochami pańskiego brata przechowamy do…
– Zaraz, zaraz – przerwał Lukas. – Powiedział pan „urnę z prochami”?
Ton Pilara wyraźnie zasugerował, że jest co najmniej mocno zaskoczony, by nie powiedzieć zszokowany słowami Rowlinsa.
– Tak, czy coś się nie zgadza, panie Pilar? – Szef Karawanu poczuł się zupełnie zbity z tropu.
– O jakich prochach pan mówi? O jakiej urnie? – Złość Lukasa wzbierała coraz silniej. – Ja chcę zobaczyć ciało mojego brata. Mam nadzieję, że to jakiś ponury żart, bo inaczej za siebie nie ręczę.
Rowlins siedział teraz jak zbity pies. Poprosił o chwilę i ponownie zanurzył się w jednej ze swoich szuflad. Przekładał kolejne dokumenty, aż w końcu wyciągnął ten, którego szukał.
– To potwierdzenie z podpisem pana Johna Pilara – powiedział z lekką niepewnością, jakby do końca nie był przekonany, czy rzeczywiście papier potwierdza prawdę. – Tu jest wyraźnie napisane, że pański brat życzył sobie, aby jego zwłoki zostały skremowane.
Lukas łapczywie chwycił dokument i zaczął omiatać go wzrokiem. Rzeczywiście, urzędowe pismo informowało, że brat decydował się na kremację. Było opatrzone pieczęcią i parafką naczelnika więzienia w Huntsville oraz pełnym podpisem Johna. W rogu widniała data: 28 września 2021 roku, właśnie tego dnia wykonano wyrok. Pilar przez kilkadziesiąt sekund wpatrywał się w kserokopię dokumentu, która – jak przekazał Lukasowi szef zakładu pogrzebowego – została mu przesłana faksem dzień po egzekucji. Nie informował swojego klienta, gdyż z góry założył, że musi on wiedzieć o zmianie planów.